Ameryka i świat

Amerykańska polityka zagraniczna od końca II wojny światowej to ciągła rywalizacja dwóch szkół: maksymalistów i zwolenników redukcji zaangażowania USA.

Publikacja: 19.09.2014 04:35

Barack Obama, październik 2011 r.: mam nadzieję na drugą kadencję

Barack Obama, październik 2011 r.: mam nadzieję na drugą kadencję

Foto: AFP, Jewel Samad Jewel Samad

Red

W połowie września sytuacja międzynarodowa z punktu widzenia USA przypomina – według słów byłej sekretarz stanu Madeleine Albright – „wielki bałagan". Na Ukrainie trwa ledwo skrywana agresja prezydenta Putina, a rosyjskie bombowce strategiczne w najlepsze testują systemy obrony przeciwlotniczej USA i państw NATO. Oddziały ekstremistycznego Państwa Islamskiego w Iraku i Lewancie w najlepsze terroryzują cały region, mając za nic granice Syrii (gdzie trwa krwawa wojna domowa), Iraku i Libanu, co grozi rozlaniem się chaosu na Iran i Turcję.

W Afganistanie talibowie niedawno zabili dwugwiazdkowego generała sił lądowych USA – pierwszy tak wysoki rangą wojskowy, który zginął w strefie wojennej od 1970 r. W Strefie Gazy wojska izraelskie walczą z islamskim Hamasem, Libia znajduje się na krawędzi chaosu, a terroryści szaleją w Nigerii.

Jeśli dodać do tego coraz bardziej asertywną wobec sąsiadów postawę Chin, trudno nie odnieść wrażenia, że właściwie we wszystkich punktach świata USA i jej sojusznicy (albo partnerzy) znajdują się pod naciskiem. Króluje chaos, a Ameryka przestała być straszakiem dla regionalnych watażków. Sami Amerykanie nie są zadowoleni z prezydenta Baracka Obamy: ma on obecnie najniższe poparcie społeczne w historii, a jego politykę zagraniczną popiera ledwie co trzeci obywatel (36 proc.). Można by powiedzieć, że USA nie wyglądają na supermocarstwo kontrolujące świat: sytuacja przypomina raczej okres smuty końca lat 70. i nie widać oznak, aby to miało się zmienić. Ale jak przekonuje autor najnowszej książki o polityce zagranicznej Waszyngtonu, ta tendencja może się odwrócić. Zwłaszcza po tym, jak w styczniu 2017 r. w Białym Domu zasiądzie nowy lokator.

Cykle dyplomatyczne

Rzadko udaje się napisać książkę analizującą politykę zagraniczną mocarstwa, która sięgnęłaby tak blisko teraźniejszości. Opowieść Stephena Sestanovicha „Maximalist" dociągnięta jest prawie do początku tego roku. Drugim wielkim atutem jest autor. To nie historyk, ale sowietolog, przez ponad 20 lat doradca polityczny i dyplomata w administracjach prezydentów Reagana i Clintona (zakończył jako doradca ds. byłych krajów Związku Sowieckiego), obecnie wykładowca na uniwersytecie Columbia. A więc człowiek, który zna od podszewki sposób funkcjonowania waszyngtońskiej biurokracji, co widać w opisach wykuwania strategii, często żmudnego i bolesnego (w starciach pomiędzy Białym Domem a biurokracją departamentów Obrony i Stanu, o Kongresie nawet nie wspominając) przez prezydentów oraz ich doradców ds. bezpieczeństwa państwa.

Autor książki „Maximalist" stawia dwie nader ciekawe tezy. Pierwsza z nich brzmi: rządy dwunastu opisywanych prezydentów (a wraz z nimi politykę zagraniczną Ameryki) można zakwalifikować do jednej z dwóch orientacji, definiowanych w odpowiedzi na dylemat: ile Ameryki w świecie?

Według Sestanovicha od końca II wojny światowej świat miał do czynienia z czterema falami polityki „maksymalistycznej", wynikającej z przekonania o wyjątkowości Ameryki i jej misji w obronie wolnego świata. To okresy prezydentury Trumana (od 1948 r. do stycznia 1953 r.), Johna Kennedy'ego, kontynuowana po jego śmierci przez następcę, prezydenta Lyndona Johnsona (1961-?-1968), rządy Ronalda Reagana (1981–1988) oraz George'a W. Busha (po 11 września 2001 r. aż do końca kadencji w styczniu 2009 r.).

Jednak po prezydentach maksymalistach (może z wyjątkiem Reagana, bo niektórzy twierdzą, że wybór Busha seniora był tak naprawdę głosem na symbolicznie trzecią reaganowską kadencję) przychodzili prezydenci, których zadaniem było ograniczenie zaangażowania USA. Najlepsze tego przykłady to Eisenhower, Nixon i Obama, których inicjatywy można sprowadzić do formuły „przesunięcia odpowiedzialności na przyjaciół i sojuszników, zbadania możliwości kompromisu z rywalami, zmniejszenia zobowiązań i redukcję kosztów". I co ciekawe, redukcja amerykańskiej obecności, kończenie niepopularnych wojen (Korea, Wietnam, Irak i Afganistan) przynosiły wspomnianym prezydentom poparcie społeczne, zapewniając drugą kadencję.

Poprzednik nic nie wie

Przy okazji Sestanovich – i to jego druga teza – rozprawia się z mitem o ciągłości amerykańskiej polityki zagranicznej. Otóż jego zdaniem, wbrew zaklęciom powtarzanym przez „wyznawców idei w świątyni kontynuacji polityki zagranicznej", być może to właśnie brak kontynuacji był źródłem naszych amerykańskich sukcesów. Badacz wręcz twierdzi, że prezydent następca z reguły zapewnia, że sytuacja zmieniła się diametralnie, że poprzednik nie pojmował zmiany.

Sestanovich zaczyna od ukazania rządów prezydenta Harry'ego Trumana po zakończeniu II wojny światowej. Sparaliżowana Europa oczekiwała raczej wytycznych niż odpowiedzialności. Co więcej Sowieci, jak pisał George Kennan, „czuli, że tak naprawdę Europa jest ich, choć sami Europejczycy mogli nie zdawać sobie z tego sprawy". Mogli podbić lub przejąć kontynent po kawałku, a amerykańska opinia publiczna nie miała ochoty na pomoc i zmagania, chcąc korzystać z „renty zwycięstwa". Gdy w 1947 r. bankrutująca Wielka Brytania ostatecznie zrezygnowała ze swych globalnych ambicji, prezydent Harry Truman ze współpracownikami zbudowali fundament powojennej Pax Americana, ocalając Europę Zachodnią przed nadchodzącą sowiecką dominacją.

Plan Marshalla okazał się wielkim sukcesem: przez cztery lata PKB Europy Zachodniej wzrósł o 30 procent. Deklaracja Senatu USA z czerwca 1948 r. wspierająca udział USA w regionalnym sojuszu obronnym stworzyła podwaliny pod utworzenie NATO oraz Republiki Federalnej Niemiec. Dalsze posunięcia prezydenta pozwoliły mu odejść od koncepcji „pokoju dzięki słabości" w stronę „odpierania agresji siłą determinacji".

A ponieważ USA i Europa Zachodnia nie były w stanie jednocześnie powstrzymać Sowietów oraz trzymać pod butem niedawnych wrogów, przyszło pomóc Japonii i Niemcom i uczynić z byłych przeciwników „chętnych i mocnych zwolenników wolnego świata". W nowej strukturze miast koncertu mocarstw czy prób osiągnięcia „równowagi sił w Europie" to Waszyngton miał odgrywać rolę przywódcy. Nie było więc mowy o kompromisie ze Stalinem w 1949 r.  w sprawie Niemiec – Waszyngton nie wyrażał zgody na nic poza całkowitym zjednoczeniem Niemiec, które winny stać się państwem demokratycznym. Dwa lata pracy zespołu Trumana pozwoliły zaproponować wizję Europy Zachodniej z Niemcami, jako pełnoprawnym jej członkiem. Udało się też odsunąć obawy przed upadkiem gospodarczym zachodniej części Europy, infiltracją Sowietów oraz brakiem doświadczenia USA jako globalnego lidera. Sowietom pozostała nienawiść do prezydenta USA i jego „cyrku Trumanillo".

Reagan, czyli Amerykę widzę ogromną

Przed Richardem Nixonem postawiono jedno zadanie: miał zakończyć wojnę w Wietnamie, do której doprowadził jego poprzednik. Według klasyfikacji Sestanovicha był odpowiedni zatem do obozu „minimalistów". Stanął przed dylematem, czy „iść na całość", pełen obaw, czy Ameryka ma przyszłość jako potęga światowa i świadom, że nawet ona ma „ograniczone zasoby środków, a przede wszystkim woli". Nixon doprowadził jednak do zakończenia wojny w Wietnamie, sensacyjnego otwarcia na Chiny oraz detente z Sowietami (w tym przypadku za cenę złożenia na ołtarzu geopolityki walki o prawa człowieka).

Kiedy w Białym Domu zasiadł Ronald Reagan, miał prowadzić bardziej agresywną politykę zagraniczną i zakończyć okres wielkiej smuty prezydenta Cartera. Pytany o plany wobec Związku Sowieckiego odpowiedział krótko: „my wygrywamy, oni przegrywają". Nie wahał się nazwać Sowietów Imperium Zła, ale  potrafił zachować elastyczność, która pomogła Gorbaczowowi w doprowadzeniu do zmian.

Sam Reagan, tłumacząc swój styl działania, wspomniał o starym triku aktorskim: gdy w przeszłości przygotowywał się do roli, zawsze najpierw „starał sobie wyobrazić świat widziany oczami innego", a następnie pomóc publiczności w zrozumieniu bohatera. To postawa dość elastyczna – ale już wtedy oskarżano neokonserwatystów (czyli nawróconych na konserwatyzm lewicowych radykałów, którzy pragnęli „zwycięstwa nad złem", czyli pokonania Sowietów). Reagan świetnie odgrywał rolę – jak sam to określił – „twardego sukinsyna". Na początku chciał zazbroić Moskwę na śmierć, dając do zrozumienia, że „wyda, ile trzeba, aby być na czele wyścigu zbrojeń". Według budżetu przesłanego Kongresowi na samym początku prezydentury wydatki Pentagonu miały wzrosnąć o... 60 proc. w ciągu trzech lat. W efekcie udało się Reaganowi rzucić Moskwę na kolana, czyli – jak stwierdził – zakończyć zimną wojnę i położyć podwaliny pod „nowe, amerykańskie stulecie".

Wszystko już było

Lektura książki uświadamia cykliczność polityki zagranicznej Ameryki, przypływów i odpływów amerykańskiego aktywizmu. Umacnia nas też w przekonaniu, że próby „stabilizacji życia międzynarodowego" połączone z wycofaniem się Ameryki z pierwszej linii zwykle kończyły się nie najlepiej. I powrotem do większego zaangażowania. Tak było za prezydentury Eisenhowera, Cartera (kontynuującego „wygaszanie" konfliktów w Azji) oraz, jak się zdaje, za obecnego prezydenta. Kiedy skończyła się zimna wojna, ówczesny najważniejszy wojskowy gen. Colin Powell dowcipkował, że „skończyli się wrogowie, został tylko Castro i Kim Dzong Il". Za prezydentury Busha seniora i Clintona (zdaniem Sestanovicha obydwaj byli tylko na poły aktywistami) trwały więc poszukiwania sensu zaangażowania militarnego. Wszystko miała jednak ostatecznie rozwiązać „globalizacja" i system porozumień handlowych, których podpisano ponad trzysta. Mało już kto pamięta, ale wybór w 2000 r. George'a W Busha był jasnym opowiedzeniem się za hasłem „mniej amerykańskich dolarów i żołnierzy w świecie".

Brutalne przebudzenie nastąpiło 11 września 2001 r. Atak na Nowy Jork i Waszyngton zmienił wszystko niczym kamień rzucony w gniazdo os, wywołując czwartą po zakończeniu II wojny światowej falę maksymalizmu. Na początku obserwowaliśmy wielką jedność Amerykanów i niemal uniwersalne poparcie w świecie. Drugą kadencję George W. Bush kończył jednak z poparciem rzędu 30 procent, dwiema rozgrzebanymi wojnami, wzrostem antyamerykanizmu na świecie i sporem z sojusznikami.

Barack Obama został wybrany głównie z myślą o zakończeniu zaangażowania w Iraku i Afganistanie (zadanie wykonane). Owszem, skłaniał się do idei „nation building", czyli ćwiczonego w Iraku i w Kosowie „budowania narodu", ale na miejscu, w Ameryce. Stąd jego niewielkie zaangażowanie w rozwiązywanie konfliktów tego świata. Krytycy określali je mianem „kierowania światem z tylnego siedzenia". Mam jeszcze w uszach kpiny ówczesnego senatora Johna Kerry'ego, który w imieniu Obamy wyśmiewał Mitta Romneya. Na stwierdzenie tego ostatniego, że Rosja jest „geopolitycznym wrogiem USA nr 1", Kerry stwierdził, że republikanin „wiedzę o świecie musi czerpać z oglądania filmu »Rocky 4«". Ale już dwa lata później ten sam Kerry jako sekretarz stanu jest upokarzany przez Putina, Rosja zaś zaognia konflikty w Syrii i na Ukrainie, po cichu wspiera Iran i próbuje za wszelką cenę stworzyć antyamerykańską oś z Pekinem.

Po co nam Ameryka?

Czy amerykańska obecność w świecie jest nam w ogóle potrzebna? Niektóre zjawiska przyjmujemy za oczywistość, podczas gdy są one konsekwencją amerykańskiej potęgi. Dziesięciolecia pokoju w Europie to niewątpliwie efekt istnienia NATO i stacjonowania na kontynencie amerykańskich sił zbrojnych. Również globalny wolny handel oparty na otwartych drogach morskich to jeden ze skutków istnienia US Navy i jej 11 lotniskowców wraz z towarzyszącymi im grupami bojowymi – jedynej floty zdolnej do akcji w każdym zakątku świata.

Sestanovich zastanawia się, czy Ameryka osiągnęła kres maksymalistycznych tendencji. Zwłaszcza że nietrudno dostrzec w Stanach rosnącą frustrację i rozczarowanie faktem, że inne kraje nie są gotowe wziąć na siebie większej odpowiedzialności za rozwiązywanie konfliktów. A mimo to, choć czasy od prezydentury Trumana zmieniły się niebywale, wielu decydentów w Waszyngtonie jest przekonanych, że satysfakcjonujący ład światowy – bezpieczeństwo, rozwój i demokracja – jest nie do osiągnięcia, o ile Ameryka nie podejmuje kluczowych decyzji.

Jednocześnie – i tu już moja uwaga – zbliżamy się do momentu, w którym Amerykanie zmęczeni dotychczasowym zaangażowaniem (konflikt w Afganistanie trwa już 12 lat) oraz nie najlepszą sytuacją gospodarczą dojrzeli do powiedzenia, przynajmniej na czas kadencji lub dwóch: „radź sobie sam, świecie". Takie tendencje są w Stanach wyczuwalne i dlatego tak wiele zależy od tego, kto zostanie prezydentem.

W obozie demokratów na razie stuprocentowym (choć nie zadeklarowanym) kandydatem na kandydatkę pozostaje Hillary Clinton. Była sekretarz stanu stylem działania przypomina swego męża, deklarując: „wierzymy, że nie istnieją granice tego, co możliwe i co można osiągnąć".

Problem leży gdzie indziej: jej wyborcza baza, czyli wyborcy Partii Demokratycznej, woli poświęcać środki i czas na „budowanie narodu" w kraju. Podobne tendencje izolacjonistyczne reprezentuje skrzydło populistyczno-libertariańskie w Partii Republikańskiej z najpoważniejszym kandydatem na kandydata, senatorem Randem Paulem. To syn legendarnego kongresemena Rona Paula, głoszący w nieco łagodniejszej niż demokraci formie hasła wycofania się Ameryki z większości zobowiązań i porzucenia roli „światowego policjanta". Wszystko to wróży wzrost tendencji izolacjonistycznych. Ale jednocześnie, jak uczy historia, w amerykańskiej polityce liczą się cykle.

Z polskiej perspektywy na szczególną uwagę zasługuje dokonana przez Sestanovicha charakterystyka traktowania sojuszników przez Waszyngton. W historii świata pisanej na żywo przez ostatnich 12 mieszkańców Białego Domu przypada im głównie rola statystów. Historia amerykańskiej polityki zagranicznej zdaniem autora „Maximalist" sprowadza się do tego, co prezydenci i ich doradcy robią po dojściu do przekonania, że inni – czy to w kraju czy za granicą – nie są w stanie im pomóc.

Jak powstawał plan Marshalla? Jak pisał George Kenna, „posłuchamy, co Europejczycy mają do powiedzenia, a w końcu i tak po prostu powiemy im, co dostaną". Kryzys kubański za Kennedy'ego i próba wyrwania się z wojny w Wietnamie przez prezydenta Johnsona? Biały Dom w obu przypadkach doszedł do wniosku, że „aby odnieść sukces, Ameryka musi wziąć w ręce cugle". Zjednoczenie Niemiec w 1989 roku okazuje się wręcz wymuszone przez USA: jak napisał prezydent Bush senior, było ono „sprawą zbyt ważną, aby konsultować się z sojusznikami w zwykły sposób". We wszystkich tych przypadkach (i wielu innych) Waszyngton chciał z pozycji siły dokonać zmiany status quo.

Jaka z tego nauka dla polskich polityków? W rozmowach z Waszyngtonem warto jasno definiować własne interesy i starać się, by wpisywały się one w szersze interesy Waszyngtonu – pamiętając przy tym, że Polska nie ma zbyt wiele politycznego kapitału, który można zamienić w pożądane przez Warszawie decyzje. Może warto więc nie trwonić go jeszcze bardziej na „politykę symboli", jak walka o zniesienie obowiązku wizowego dla obywateli RP (choć wiadomo, że nie znikły powody, dla których to obostrzenie obowiązuje) czy sprowadzanie prezydenta Obamy na rządowe obchody 25-lecia III RP? Ostatecznie ani możliwość wjazdu na terytorium Stanów na trzy miesiące bez wizy, ani widok Obamy ściskającego się z władzami w Warszawie z punktu dalekosiężnych interesów naszego kraju nie mają żadnego znaczenia. O wiele większe miałoby zwiększenie pomocy militarnej USA albo wręcz doprowadzenie do trwałej obecności jednostek amerykańskich na terytorium Polski i trwałe wpisanie naszego kraju do systemu regionalnego bezpieczeństwa. Fotki z Obamą szybko wyblakną.

Amerykanie, co dobitnie pokazuje książka, to w kwestiach bezpieczeństwa bardzo twardzi gracze, więc powinniśmy się nauczyć grać na tym samym boisku i z taką samą determinacją walczyć o swoje. Jedno jest pewne: każdy polski polityk zajmujący się polityką zagraniczną powinien książkę Sestanovicha przeczytać.

„Maximalist: America in the World from Truman to Obama", Stephen Sestanovich, Knopf Publications, 2014

Jeremi Zaborowski z Chicago

W połowie września sytuacja międzynarodowa z punktu widzenia USA przypomina – według słów byłej sekretarz stanu Madeleine Albright – „wielki bałagan". Na Ukrainie trwa ledwo skrywana agresja prezydenta Putina, a rosyjskie bombowce strategiczne w najlepsze testują systemy obrony przeciwlotniczej USA i państw NATO. Oddziały ekstremistycznego Państwa Islamskiego w Iraku i Lewancie w najlepsze terroryzują cały region, mając za nic granice Syrii (gdzie trwa krwawa wojna domowa), Iraku i Libanu, co grozi rozlaniem się chaosu na Iran i Turcję.

W Afganistanie talibowie niedawno zabili dwugwiazdkowego generała sił lądowych USA – pierwszy tak wysoki rangą wojskowy, który zginął w strefie wojennej od 1970 r. W Strefie Gazy wojska izraelskie walczą z islamskim Hamasem, Libia znajduje się na krawędzi chaosu, a terroryści szaleją w Nigerii.

Jeśli dodać do tego coraz bardziej asertywną wobec sąsiadów postawę Chin, trudno nie odnieść wrażenia, że właściwie we wszystkich punktach świata USA i jej sojusznicy (albo partnerzy) znajdują się pod naciskiem. Króluje chaos, a Ameryka przestała być straszakiem dla regionalnych watażków. Sami Amerykanie nie są zadowoleni z prezydenta Baracka Obamy: ma on obecnie najniższe poparcie społeczne w historii, a jego politykę zagraniczną popiera ledwie co trzeci obywatel (36 proc.). Można by powiedzieć, że USA nie wyglądają na supermocarstwo kontrolujące świat: sytuacja przypomina raczej okres smuty końca lat 70. i nie widać oznak, aby to miało się zmienić. Ale jak przekonuje autor najnowszej książki o polityce zagranicznej Waszyngtonu, ta tendencja może się odwrócić. Zwłaszcza po tym, jak w styczniu 2017 r. w Białym Domu zasiądzie nowy lokator.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy