W połowie września sytuacja międzynarodowa z punktu widzenia USA przypomina – według słów byłej sekretarz stanu Madeleine Albright – „wielki bałagan". Na Ukrainie trwa ledwo skrywana agresja prezydenta Putina, a rosyjskie bombowce strategiczne w najlepsze testują systemy obrony przeciwlotniczej USA i państw NATO. Oddziały ekstremistycznego Państwa Islamskiego w Iraku i Lewancie w najlepsze terroryzują cały region, mając za nic granice Syrii (gdzie trwa krwawa wojna domowa), Iraku i Libanu, co grozi rozlaniem się chaosu na Iran i Turcję.
W Afganistanie talibowie niedawno zabili dwugwiazdkowego generała sił lądowych USA – pierwszy tak wysoki rangą wojskowy, który zginął w strefie wojennej od 1970 r. W Strefie Gazy wojska izraelskie walczą z islamskim Hamasem, Libia znajduje się na krawędzi chaosu, a terroryści szaleją w Nigerii.
Jeśli dodać do tego coraz bardziej asertywną wobec sąsiadów postawę Chin, trudno nie odnieść wrażenia, że właściwie we wszystkich punktach świata USA i jej sojusznicy (albo partnerzy) znajdują się pod naciskiem. Króluje chaos, a Ameryka przestała być straszakiem dla regionalnych watażków. Sami Amerykanie nie są zadowoleni z prezydenta Baracka Obamy: ma on obecnie najniższe poparcie społeczne w historii, a jego politykę zagraniczną popiera ledwie co trzeci obywatel (36 proc.). Można by powiedzieć, że USA nie wyglądają na supermocarstwo kontrolujące świat: sytuacja przypomina raczej okres smuty końca lat 70. i nie widać oznak, aby to miało się zmienić. Ale jak przekonuje autor najnowszej książki o polityce zagranicznej Waszyngtonu, ta tendencja może się odwrócić. Zwłaszcza po tym, jak w styczniu 2017 r. w Białym Domu zasiądzie nowy lokator.
Cykle dyplomatyczne
Rzadko udaje się napisać książkę analizującą politykę zagraniczną mocarstwa, która sięgnęłaby tak blisko teraźniejszości. Opowieść Stephena Sestanovicha „Maximalist" dociągnięta jest prawie do początku tego roku. Drugim wielkim atutem jest autor. To nie historyk, ale sowietolog, przez ponad 20 lat doradca polityczny i dyplomata w administracjach prezydentów Reagana i Clintona (zakończył jako doradca ds. byłych krajów Związku Sowieckiego), obecnie wykładowca na uniwersytecie Columbia. A więc człowiek, który zna od podszewki sposób funkcjonowania waszyngtońskiej biurokracji, co widać w opisach wykuwania strategii, często żmudnego i bolesnego (w starciach pomiędzy Białym Domem a biurokracją departamentów Obrony i Stanu, o Kongresie nawet nie wspominając) przez prezydentów oraz ich doradców ds. bezpieczeństwa państwa.
Autor książki „Maximalist" stawia dwie nader ciekawe tezy. Pierwsza z nich brzmi: rządy dwunastu opisywanych prezydentów (a wraz z nimi politykę zagraniczną Ameryki) można zakwalifikować do jednej z dwóch orientacji, definiowanych w odpowiedzi na dylemat: ile Ameryki w świecie?
Według Sestanovicha od końca II wojny światowej świat miał do czynienia z czterema falami polityki „maksymalistycznej", wynikającej z przekonania o wyjątkowości Ameryki i jej misji w obronie wolnego świata. To okresy prezydentury Trumana (od 1948 r. do stycznia 1953 r.), Johna Kennedy'ego, kontynuowana po jego śmierci przez następcę, prezydenta Lyndona Johnsona (1961-?-1968), rządy Ronalda Reagana (1981–1988) oraz George'a W. Busha (po 11 września 2001 r. aż do końca kadencji w styczniu 2009 r.).
Jednak po prezydentach maksymalistach (może z wyjątkiem Reagana, bo niektórzy twierdzą, że wybór Busha seniora był tak naprawdę głosem na symbolicznie trzecią reaganowską kadencję) przychodzili prezydenci, których zadaniem było ograniczenie zaangażowania USA. Najlepsze tego przykłady to Eisenhower, Nixon i Obama, których inicjatywy można sprowadzić do formuły „przesunięcia odpowiedzialności na przyjaciół i sojuszników, zbadania możliwości kompromisu z rywalami, zmniejszenia zobowiązań i redukcję kosztów". I co ciekawe, redukcja amerykańskiej obecności, kończenie niepopularnych wojen (Korea, Wietnam, Irak i Afganistan) przynosiły wspomnianym prezydentom poparcie społeczne, zapewniając drugą kadencję.