Czy katastrofa smoleńska ma wpływ na poziom tej debaty?
Oczywiście, bo polityka prowadzona po katastrofie budzi frustrację wielu ludzi. Za chwilę minie pięć lat od tej tragedii. Dlaczego dotychczas nie ma pomnika Lecha Kaczyńskiego? O co chodzi, o to, że ktoś będzie chodził i składał kwiaty? Nie wiem, czy ten pomnik powinien stanąć na Krakowskim Przedmieściu, może nie, ale w Warszawie są setki miejsc, gdzie można by postawić piękny monument upamiętniający tę katastrofę i ludzi, którzy w niej zginęli. Nie miałbym nawet nic przeciwko temu, by były dwa pomniki – wszystkich ofiar i odrębnie Lecha Kaczyńskiego. Dzisiaj nie ma już znaczenia, czy był dobrym prezydentem czy złym. Zginął na służbie. Kolejarze, którzy spowodowali katastrofę i w niej zginęli, mają swój pomnik. Dlaczego prezydent nie może mieć? Gdzie tu jest zdrowy rozsądek?
Jak długo jeszcze wojna smoleńska będzie wpływała na debatę publiczną?
Spory o takie wydarzenia trwają latami. Można wygładzić kanty tej debaty, ale nad powodami dyskusja będzie długa. Trzeba więc rozdzielić spór o przyczyny katastrofy od rozliczenia emocjonalnego, które należy zamknąć. Mógłby to zrobić Jarosław Kaczyński. Gdyby np. ogłosił wielką zbiórkę społeczną na pomnik Lecha Kaczyńskiego, to sam dałbym stówę na ten cel. Albo powinien to zrobić prezydent Bronisław Komorowski, bo to jednak był jego poprzednik. To jest element przyzwoitości. Wtedy ta debata byłaby inna.
PO nigdy nie chciała debaty nad przyczynami katastrofy smoleńskiej, tak samo jak teraz nie chce dyskutować nad nieprawidłowościami w wyborach samorządowych.
W Platformie dominuje filozofia: jak o czymś nie mówimy, to ten problem nie istnieje. Z tego powodu zamknięto piorunem dyskusję o aferze taśmowej i o wyroku skazującym Sławomira Nowaka na wysoką grzywnę. Polityka przemilczania przynosiła zresztą efekty, bo wzmożenie moralne, które miało miejsce za czasów rządów SLD i PiS, teraz siadło. Wyborcy uznali, że trzeba być bardziej tolerancyjnym na rozmaite nieprawidłowości.
Czy afera taśmowa była zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa?
To z pewnością była ingerencja w funkcjonowanie władzy i wydarzenie ją ośmieszające. Państwo, w którym wysocy urzędnicy tak się zachowują, samo się kompromituje. Gdy byłem szefem MSWiA, do głowy mi nie przyszło uprawianie knajpianej polityki. Gdy chciałem pogadać służbowo z innym ministrem, to go brałem do naszego ośrodka przy ul. Zawrat; tam miałem pewność, że nikt nikogo nie nagra, bo było wiadomo, kto za to odpowiada. A gdy szedłem na plotki, to płaciłem za wódkę z własnej kieszeni, a nie służbową kartą kredytową, której zresztą nie miałem. Fakt, że ministrowie za nasze pieniądze pili wódkę i plotkowali, uważam za karygodny. A to jest efekt nadmiernej pewności siebie. Chłopaki uznali, że wszystko im wolno, nikt im nie zwróci uwagi.
Czy fakt, że sprawę wyciszono, odbije się czkawką przed wyborami parlamentarnymi?
To upewniło sporo ludzi związanych z PiS, że PO nie jest godna nawet rozmowy, a więc trzeba zniszczyć to plemię do spodu. A ludzie PO mają taki sam stosunek do PiS. Martwi mnie, że ten spór przełoży się na niską frekwencję w wyborach parlamentarnych.
Do tej pory podgrzewanie emocji zwiększało frekwencję wyborczą.
Wszystko ma swoje granice. Młodzi ludzie już nie chcą mieć nic wspólnego z polityką. Obserwuję to u moich studentów. Polityką nie są zainteresowani nawet uczestnicy Marszu Niepodległości, a mam ich w grupie sporo.
Skoro jesteśmy przy Marszu Niepodległości, to czy pana zdaniem stanowi on jakieś zagrożenie dla społeczeństwa? Należałoby go zakazać albo ograniczyć z powodu awantur z policją i aktów wandalizmu?
Nie widzę powodu do takich działań. Istnieje konstytucyjne prawo do manifestowania i nie można go ograniczać, bo nam się nie podoba ta organizacja czy inna. Mówiłem już, że Marsz Niepodległości to upust frustracji młodego pokolenia Polaków. Gdyby go nie było, to mielibyśmy dużo groźniejszą sytuację, bo ta para by się gromadziła, a wybuch byłby dużo silniejszy. Poza tym skoro ludzie chcą na swój sposób zamanifestować miłość do ojczyzny, to nie należy im przeszkadzać.
Czy burdy to jest sposób zamanifestowania miłości do ojczyzny?
Niecały Marsz Niepodległości bierze udział w burdach. Poza tym wiadomo, że część młodzieży ma podwyższony poziom agresji i on musi znaleźć jakieś ujście. Ponieważ zwalczyliśmy kibolskie ustawki, to teraz oni szukają innego miejsca do wyżycia się. Kiedyś zasadnicza służba wojskowa służyła do rozładowania tej agresji, ale armia została sprofesjonalizowana i nie mamy żadnej struktury, która stwarza takie możliwości. Tak czy inaczej, Marsz Niepodległości, nawet okraszony awanturami, nie stanowi większego problemu. Bardziej martwi mnie formuła marszu prezydenckiego.
Dlaczego?
Bo to jest marsz urzędników, który w swej oficjalności i pompatyczności przypomina trochę pochody pierwszomajowe. Ale nie to jest największym problemem, tylko fakt, że stara się go przedstawić jako konkurencję dla Marszu Niepodległości. W rezultacie powstaje wrażenie, że do południa idzie władza, a po południu naród. To jest fatalna sytuacja.
—rozmawiała Eliza Olczyk
Krzysztof Jan Janik jest politologiem z Akademii Obrony Narodowej, politykiem SLD, w rządzie Leszka Millera w latach 2001–2004 był ministrem spraw wewnętrznych i administracji