Twardoch źle obsadzony

Od wydania „Morfiny" Szczepan Twardoch uchodzi za wielką nadzieję polskiej literatury. Czy może raczej literatury pisanej po polsku, jako że sam się za Polaka nie uważa. „Drach" potwierdza jego możliwości. Ale najważniejsze książki chyba jeszcze przed nim.

Aktualizacja: 12.12.2014 09:27 Publikacja: 12.12.2014 00:59

Szczepan Twardoch

Szczepan Twardoch

Foto: Fotorzepa/Tomasz Jodłowski

Rozmach, z jakim zabrał się Twardoch do pisania książki o swoim rodzinnym Śląsku, musi budzić szacunek. Mamy w nowej powieści historię ostatnich ponad 100 lat tego pogranicza kultur, opowiedzianą na przykładzie bodaj pięciu pokoleń rodziny Magnorów (później Gemanderów). A to i tak nie wszystko, bo pisarz sięga aż do średniowiecza, do czasu wojen husyckich, a nawet jeszcze wcześniej, do okresu, gdy w jego Heimacie widoczne były jeszcze ostatnie ślady pogaństwa.

To jest zresztą jeden z kilku wątpliwych zabiegów narracyjnych, choć nie ten najbardziej problematyczny. Generalnie historia opowiedziana w „Drachu" koncentruje się wokół Józefa (Josefa) Magnora, zwłaszcza od momentu jego powrotu w 1918 roku z Wielkiej Wojny, podczas której walczył za cesarza Wilhelma. Ocalał jako jeden z nielicznych spośród tych, z którymi razem wyruszał na front. Widział tam śmierć i przemoc w takim stężeniu, z jakim nikt nie powinien mieć do czynienia. A to, rzecz jasna, nie pozostało bez wpływu na jego psychikę.

Antytrylogia

Najciekawsze w powieści Twardocha są właśnie wydarzenia z okresu tuż po I wojnie światowej. Co nieuchronnie kojarzyć się musi z dwoma pierwszymi, fantastycznymi, częściami trylogii śląskiej Kazimierza Kutza „Solą ziemi czarnej" i „Perłą w koronie". Bo to i ten sam czas, i ten sam w istocie temat. A jest nim kształtowanie się tożsamości narodowej na tym dwu-, a może raczej trzyjęzycznym obszarze. Widzimy, jak podziały wymuszone przez traktat wersalski, plebiscyty i powstania biegną w poprzek rodzin. Jeden z braci wybiera polskość, inny niemieckość, a milcząca większość nie chce w ogóle wybierać, jako że uważa się za Ślązaków i najlepiej mówi gwarą albo wręcz archaicznym wasserpolskim. Zresztą mówi też w powieści Twardocha, bo pisarz bynajmniej nie ułatwia czytelnikom zadania i pozwala swoim bohaterom wypowiadać się w takich językach (dialektach), w jakich się na Śląsku mówiło.

Gdyby wierzyć autorowi „Dracha", wybory narodowościowe, fundamentalne dla kształtowania się nowoczesnej tożsamości, opowiedzenie się za Polską czy Niemcami, były w istocie dość przypadkowe. I często nie wynikały nawet z tego, że ktoś mówił w domu takim, a nie innym językiem. Ktoś poszedł na demonstrację i mu się spodobało; ktoś inny miał kolegów, którzy szli do powstania, albo przekonywały go propagandowe artykuły, które przeczytał w prasie. Przejmujące są też sceny z okresu ówczesnej wojny domowej, bo chyba tak należałoby nazwać konflikt o przebieg granicy. Oglądamy na przykład, jak zwolennicy jednej ze stron wchodzą do domu w sąsiedniej wsi, by zabić ukrywającego się powstańca. Co potem skutkuje akcją odwetową, która nie kończy się rozlewem krwi tylko dzięki postawie Josefa Magnora (należałoby go chyba nazwać głównym bohaterem powieści).

Piszę „chyba", bo struktura „Dracha" jest dość skomplikowana. Tak czy owak, okres powstań to czas bratobójczej walki wywołanej, jak zdaje się uważać Twardoch, w imię wątpliwych racji. Pisarz najwyraźniej podsuwa nam taką wersję historii swojego rodzinnego regionu, według której źli Polacy i Niemcy namieszali w głowach dobrym Ślązakom, którzy wcale nie mieli zamiaru się dzielić. To by, oczywiście, pasowało do wizji prezentowanej w jego głośnych komentarzach i wypowiedziach, z „p...l się, Polsko" na czele, gdy Sąd Najwyższy odmówił rejestracji Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej, uzasadniając, że takowa nie istnieje. Twardoch uważa bowiem, że istnieje jak najbardziej, i co jakiś czas sugeruje, iż istniałaby jeszcze bardziej, gdyby nie opresja ze strony Polaków.

A jako że obsadzanie nas w roli „narodu sprawców" (najróżniejszych opresji i mordów) bardzo się podoba niektórym mainstreamowym mediom, zwłaszcza „Gazecie Wyborczej", wypowiedzi te wywołują ich entuzjazm. Kto wie, czy Twardoch nie zasłuży sobie w przyszłości na nagrodę Nike, może nawet zostanie mu wybaczone, że pisywał kiedyś w prawicowych „Arcanach". Trochę tu ironizuję, ale trudno doprawdy traktować do końca serio proponowaną przez pisarza narrację o skrzywdzonych Ślązakach, którzy nie chcieli być ani Polakami, ani Niemcami. Gdyby tak było, to do walki w powstaniach trzeba by ich było zmuszać, tymczasem szli na ochotnika, i to trzykrotnie. Nie twierdzę też, że kontrowersyjne wypowiedzi wynikają z jakiejś kalkulacji. Twardoch chyba naprawdę wierzy w to, co mówi, a w każdym razie tak wynika z „Dracha", w którym znajdujemy osobliwą wizję historiozoficzną.

Smoczy ząb

Otóż poza kilkunastoma historiami bohaterów powiązanych rodzinnie z Josefem Magnorem, które są najciekawszą częścią powieści, znajdziemy tu coś w rodzaju metanarracji snutej przez tytułowego dracha. Czyli w tłumaczeniu smoka. A tak naprawdę? Czym jest ów byt, który wie wszystko, zna bieg wydarzeń i mówi o sobie: „wszyscy są ze mnie i we mnie"? Nie bardzo potrafię na te pytania odpowiedzieć. Co więcej, mam poczucie, że nie wie tego sam autor, a to już znacznie gorzej. Podobna narracja pojawiła się w „Morfinie", choć tam nie dominowała aż tak wyraźnie nad tekstem. I nie psuła aż tak bardzo efektu końcowego.

Problem polega bowiem na tym, że ów drach, jakiś wszechogarniający śląski genius loci, byt, w którym wszystkie inne byty się spotykają, narzuca książce strukturę. Bo wszystko dzieje się nie w czasie, lecz w miejscu. Tak zatem Josef Magnor i urodzony 30 lat po jego śmierci prawnuk Nikodem Gemander mogą się spotkać na drodze, którą jeden uciekał, a drugi przemierza samochodem. To zaś narzuca „Drachowi" nielinearną budowę i – mimo że mamy tu świetne pomysły oraz ciekawe historie – bardzo utrudnia czytanie. Nie twierdzę, że wybitna książka musi się łatwo czytać, ale jeśli autor stosuje jakiś zakłócający odbiór zabieg narracyjny, to powinien nas przekonać do jego sensowności. Tutaj nie przekonuje.

Fragmenty o drachu są najsłabsze, momentami ocierają się o pretensjonalność i nie znalazłem w książce żadnego uzasadnienia, by tak ją konstruować. A to wielka strata, jako że świetnego materiału jest tu naprawdę dużo. I mimo że autor robi wiele, by książkę źle się czytało, czyta się ją całkiem dobrze. Nawet w tych bardzo przecież licznych fragmentach, w których akcja na kilku stronach przenosi się z wieku XIX do XX, a potem do XXI, po drodze zahaczając, dajmy na to, o wiek XIII. W gąszczu wątków i postaci można się często pogubić, a jednak w niektórych fragmentach znać talent wysokiej próby i są one napisane wręcz porywająco.

Najbardziej wstrząsająca jest historia wspomnianego już Josefa Magnora, który po powrocie z wojny idzie znowu na grubę (do kopalni) oraz walczy w powstaniu po polskiej stronie. A w tym samym czasie żeni się ze Ślązaczką i nawiązuje romans z Niemką, co kończy się tragicznie. Bohater wyląduje w końcu w klinice dla psychicznie chorych, czyli Irrenanstalt w Rybniku, do której z kolej niemal 100 lat później trafi jego prawnuk Nikodem. Ta historia, rozgrywająca się współcześnie, jest jednak zdecydowanie mniej zajmująca. Generalnie prawidłowość jest taka, że im bliżej współczesności, tym gorzej, choć wycieczki w daleką przeszłość też nie należą do szczególnie udanych i niespecjalnie się tłumaczą. Doprawdy, nie ma przekonującego powodu, by opisywać niezbyt ciekawe historie o bitwach z czasów średniowiecza tylko dlatego, że wydarzyły się właśnie w tym miejscu, gdzie dzieje się akcja książki. Fascynujące są za to momentami opowieści o losach mieszkańców małej ojczyzny Twardocha (okolice Gliwic) od początku XX wieku do, mniej więcej, jego połowy. Był tu materiał na literacki odpowiednik trylogii Kutza, nie został jednak do końca wykorzystany, choć myślę, że i tak jest to jedna z najważniejszych wypowiedzi artystycznych na temat Śląska i śląskości.

O aktorach mówi się czasem, że obsadzono ich wbrew warunkom, kiedy np. amant gra brzydala albo na odwrót. Czasem przynosi to fantastyczne efekty, a czasem nie. W przypadku pisarza należałoby chyba powiedzieć, że sam się obsadza wbrew warunkom. Tak jak Twardoch w „Drachu". Naturalne predyspozycje pchają tego autora do konstruowania wciągających historii. Ma tak rzadki w Polsce dar narracyjny, sprawiający, że potrafi nie tylko wykreować przekonujących bohaterów, ale także zajmująco opowiedzieć o ich losach. Tymczasem ciągnie go w stronę dziwacznej historiozofii, metafizyki czy licho wie czego. Widzieliśmy to zarówno w „Morfinie", jak i we wcześniejszym „Wiecznym Grunwaldzie". Problem nie polega jednak na tym, że Twardocha to fascynuje, tylko że nie potrafi o tym opowiedzieć tak dobrze jak o swoich bohaterach. Jednocześnie jest w tym coś intrygującego, bo jeśli uda mu się kiedyś znaleźć sposób, by te dwa żywioły narracyjne połączyć, może powstać dzieło wybitne. Ale jeszcze nie tym razem.

Rozmach, z jakim zabrał się Twardoch do pisania książki o swoim rodzinnym Śląsku, musi budzić szacunek. Mamy w nowej powieści historię ostatnich ponad 100 lat tego pogranicza kultur, opowiedzianą na przykładzie bodaj pięciu pokoleń rodziny Magnorów (później Gemanderów). A to i tak nie wszystko, bo pisarz sięga aż do średniowiecza, do czasu wojen husyckich, a nawet jeszcze wcześniej, do okresu, gdy w jego Heimacie widoczne były jeszcze ostatnie ślady pogaństwa.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Ostatnia przysługa”: Kobieta w desperacji
Plus Minus
„Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie": Władza tłumaczyć się nie musi
Plus Minus
"Nobody Wants to Die”: Retrokryminał z przyszłości
Plus Minus
Krzysztof Janik: Państwo musi czasem o siebie zadbać
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Plus Minus
Olimpijskie boje smutnych panów