Rozmach, z jakim zabrał się Twardoch do pisania książki o swoim rodzinnym Śląsku, musi budzić szacunek. Mamy w nowej powieści historię ostatnich ponad 100 lat tego pogranicza kultur, opowiedzianą na przykładzie bodaj pięciu pokoleń rodziny Magnorów (później Gemanderów). A to i tak nie wszystko, bo pisarz sięga aż do średniowiecza, do czasu wojen husyckich, a nawet jeszcze wcześniej, do okresu, gdy w jego Heimacie widoczne były jeszcze ostatnie ślady pogaństwa.
To jest zresztą jeden z kilku wątpliwych zabiegów narracyjnych, choć nie ten najbardziej problematyczny. Generalnie historia opowiedziana w „Drachu" koncentruje się wokół Józefa (Josefa) Magnora, zwłaszcza od momentu jego powrotu w 1918 roku z Wielkiej Wojny, podczas której walczył za cesarza Wilhelma. Ocalał jako jeden z nielicznych spośród tych, z którymi razem wyruszał na front. Widział tam śmierć i przemoc w takim stężeniu, z jakim nikt nie powinien mieć do czynienia. A to, rzecz jasna, nie pozostało bez wpływu na jego psychikę.
Antytrylogia
Najciekawsze w powieści Twardocha są właśnie wydarzenia z okresu tuż po I wojnie światowej. Co nieuchronnie kojarzyć się musi z dwoma pierwszymi, fantastycznymi, częściami trylogii śląskiej Kazimierza Kutza „Solą ziemi czarnej" i „Perłą w koronie". Bo to i ten sam czas, i ten sam w istocie temat. A jest nim kształtowanie się tożsamości narodowej na tym dwu-, a może raczej trzyjęzycznym obszarze. Widzimy, jak podziały wymuszone przez traktat wersalski, plebiscyty i powstania biegną w poprzek rodzin. Jeden z braci wybiera polskość, inny niemieckość, a milcząca większość nie chce w ogóle wybierać, jako że uważa się za Ślązaków i najlepiej mówi gwarą albo wręcz archaicznym wasserpolskim. Zresztą mówi też w powieści Twardocha, bo pisarz bynajmniej nie ułatwia czytelnikom zadania i pozwala swoim bohaterom wypowiadać się w takich językach (dialektach), w jakich się na Śląsku mówiło.
Gdyby wierzyć autorowi „Dracha", wybory narodowościowe, fundamentalne dla kształtowania się nowoczesnej tożsamości, opowiedzenie się za Polską czy Niemcami, były w istocie dość przypadkowe. I często nie wynikały nawet z tego, że ktoś mówił w domu takim, a nie innym językiem. Ktoś poszedł na demonstrację i mu się spodobało; ktoś inny miał kolegów, którzy szli do powstania, albo przekonywały go propagandowe artykuły, które przeczytał w prasie. Przejmujące są też sceny z okresu ówczesnej wojny domowej, bo chyba tak należałoby nazwać konflikt o przebieg granicy. Oglądamy na przykład, jak zwolennicy jednej ze stron wchodzą do domu w sąsiedniej wsi, by zabić ukrywającego się powstańca. Co potem skutkuje akcją odwetową, która nie kończy się rozlewem krwi tylko dzięki postawie Josefa Magnora (należałoby go chyba nazwać głównym bohaterem powieści).
Piszę „chyba", bo struktura „Dracha" jest dość skomplikowana. Tak czy owak, okres powstań to czas bratobójczej walki wywołanej, jak zdaje się uważać Twardoch, w imię wątpliwych racji. Pisarz najwyraźniej podsuwa nam taką wersję historii swojego rodzinnego regionu, według której źli Polacy i Niemcy namieszali w głowach dobrym Ślązakom, którzy wcale nie mieli zamiaru się dzielić. To by, oczywiście, pasowało do wizji prezentowanej w jego głośnych komentarzach i wypowiedziach, z „p...l się, Polsko" na czele, gdy Sąd Najwyższy odmówił rejestracji Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej, uzasadniając, że takowa nie istnieje. Twardoch uważa bowiem, że istnieje jak najbardziej, i co jakiś czas sugeruje, iż istniałaby jeszcze bardziej, gdyby nie opresja ze strony Polaków.