Jeśli 29 maja zostanie on wybrany na piątą kadencję jako szef Światowej Federacji Piłkarskiej, będzie to dowód, że FIFA jest poza kontrolą opinii publicznej i żadna krytyka jej nie szkodzi. Długo wydawało się to bardzo prawdopodobne, bo poważni kontrkandydaci się nie zgłaszali. Jeden by był – Michel Platini, ale się wycofał, a poza tym wcale nie ma pewności, czy jego związki z arabskimi szejkami nie uczyniłyby z niego wkrótce Blattera bis. Podobno zrezygnował po policzeniu szabel, w poczuciu własnej bezsiły, ale jak było naprawdę, trudno wyczytać nawet w najbardziej wobec FIFA krytycznej prasie angielskiej.
Zwalcza ona Blattera z całej mocy, ale ten na razie wydaje się niezatapialny, w dużym stopniu dzięki temu, że w wyborach głos Niemiec, Francji, Anglii czy Polski liczy się tak samo jak głos szefa federacji Papui-Nowej Gwinei i Wysp Zielonego Przylądka. Ta pozorna demokracja jest korupcjogenna, bo wystarczy na takiej wyspie zbudować za pieniądze FIFA dwa boiska i już miejscowy prezes kocha wujka Seppa. To nie przypadek, że kluczowe przy wyborach są od dawna głosy Afryki, Oceanii, Ameryki Środkowej. Tam załatwia się wybór, a nie w Londynie, Paryżu, Berlinie czy Warszawie, i Blatter ma to opanowane do perfekcji. Podobno Afryka ma stać za nim murem, bo posłał już tamtejszym wodzom sporo paciorków, choć w piłkarskiej polityce pewności nie ma do ostatniej nocy przed wyborami. Szweda Lennarta Johanssona w Paryżu w roku 1998 właśnie Afryka zdradziła o świcie i wówczas zaczęła się era złotoustego Szwajcara.
Międzynarodowy Komitet Olimpijski kilkanaście lat temu stał wobec podobnego korupcyjnego (wybór gospodarza zimowych igrzysk w Salt Lake City) i wizerunkowego kryzysu. Wszyscy wiedzieli, że Juan Antonio Samaranch powinien odejść, podczas sesji w Moskwie w roku 2001 były próby działania po staremu, kupowania głosów, ale wygrała w końcu opcja łagodnie odnowicielska i nowym szefem olimpizmu został chirurg i żeglarz z Gandawy Jacques Rogge. Belg niczego istotnego nie zreformował, zrezygnował tylko z bizantyjskich obyczajów i zachowywał się przyzwoicie. To wystarczyło, by w olimpijskiej rodzinie na jakiś czas zapanował spokój, dopiero ostatnio kolejny sternik Thomas Bach ma problem, bo zimowych igrzysk żaden demokratycznie rządzony kraj nie chce.
Ratunek dla MKOl przyszedł z Belgii, być może dla FIFA nadejdzie z Holandii. Kilka dni temu ochotę walki z Blatterem zgłosił chyba pierwszy poważny kandydat po rezygnacji Platiniego – Michael van Praag, szef królewskiej federacji holenderskiej. Od dawna w ostrych słowach krytykuje on FIFA, a teraz – jak sam mówi – postanowił przejść do czynów. Van Praag nikomu przedstawiać się nie musi, jeśli ktoś poważnie interesuje się piłką nożną, czyta książki (Simon Kuper, „Futbol w cieniu Holokaustu"), to wie, kim jest on i kim był jego ojciec Jaap dla Holandii i Ajaksu Amsterdam.
W schyłkowych latach Samarancha mówiło się „MKOl", a myślało „mafia", dowodów na słuszność takiego rozumowania w mediach było pod dostatkiem. Teraz tak samo jest z FIFA. Władcy olimpijskich przywilejów ugasili pożar bez strażackich syren, w maju okaże się, czy FIFA pójdzie tą samą drogą, czy też Blatter znowu zagra wszystkim na nosie. Trzeciego rozwiązania: publicznego prania brudów, raczej przewidywać nie należy, bo wielka kasa lubi ciszę.