Bogusław Chrabota: Wojna postu z karnawałem

Każdy miał swoją. Moja zaczęła się nie po Porozumieniach Sierpniowych, kiedy Polska eksplodowała mnogością nowych idei i nadziei.

Publikacja: 13.02.2015 00:18

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa/ Rafał Guz

Możliwe, że byłem zbyt młody, by docenić sukces opozycji, zelżenie cenzury, uhonorowanie polskiej wolności Nagrodą Nobla dla Miłosza, przebicie się do opinii publicznej ludzi, którzy przez poprzednie lata byli zmuszeni do milczenia.

Sierpień i kolejne miesiące, aż do grudnia 1981 roku, pamiętam nie jako karnawał „Solidarności", ale jako okres burzy i naporu. Wiele się działo. Polską wstrząsały manifestacje i strajki. Wszędzie trzeba było być, wszystko widzieć. Mózg ucznia pierwszych klas liceum nie nadążał z przerabianiem danych. Może zabrakło czasu na refleksję, może odpowiedniego mentora.

Przyszedł jednak w końcu dzień, w którym wszystko się uporządkowało, nabrało właściwych barw i konturów, dzień, po którym wszystko było już jasne. To był oczywiście 13 grudnia 1981 roku, data wprowadzenia stanu wojennego. Zastanawiam się, czym byłaby Polska bez tamtej daty i bez tamtej bitwy wydanej przez komunistów narodowi. Możliwe, że utonęlibyśmy w kłótniach, swarach, podziałach i prowokacjach. Idee pierwszej „Solidarności" mogły przecież ulec zbrukaniu, wypaczeniu, szaleństwu.

Stan wojenny nagle pomógł. W głowach osób takich jak ja zbudował odpowiednie aksjologie. Nie można było, a mówię o moim pokoleniu ludzi, którzy dopiero wchodzili w dorosłość, mieć wątpliwości, kto tu jest zły, a kto dobry. Kto rację ma, a kto nie. Po czyjej stronie trzeba stanąć.

I wtedy, dopiero wtedy, zaczęła się moja osobista wojna postu z karnawałem. Z jednej strony oni. Kostyczni, prymitywni, o cechach anatomicznych Azjaty w mundurze stojącego przy koksowniku. To był ktoś, komu nie przypisywało się cech bliskich cywilizacyjnie. I ich patroni o smutnych gębach, którzy straszyli z telewizora.

Do dziś się zastanawiam, dlaczego reżim legitymowały pyski ludzi brzydkich i ponurych. Dlaczego wzięto na rzecznika rządu otyłego i cynicznego karła, jakim się wydawał Jerzy Urban? Dlaczego umundurowani prezenterzy w reżimowej telewizji wzrok mieli taki, jakby nie mogli na siebie patrzeć? Dlaczego nie było żadnej, nawet najmniej finezyjnej, linii komunikacji zamachowców z narodem? Czyżby brak inteligencji? Wiedzy? Rozumienia zasad rządzenia ludźmi, czyli najgłębszy nieprofesjonalizm? Nie dało się polubić tej władzy i jej rzeczników w PRONACH i we WRONACH.

Ich działania to był łańcuch najgłupszych błędów. Sami na siebie wydali wyrok, budując zręby uproszczonego świata. Świata jak z komiksu, w którym po przeciwnej stronie stali ludzie o cechach półboskich. Solidny demiurg polskiego buntu Lech Wałęsa. Herosi podziemia: Bujak, Wujec, Michnik, Hall, Frasyniuk. Kibicowało się im z całych sił i czekało na kolejne wyczyny, a kiedy trafiali za kraty, wskaźnik narodowej martyrologii wędrował poza zasięg skali.

To była moja prywatna wojna postu z karnawałem i oczywiście za młody byłem, by zrozumieć Breughla z jego arcydziełem, które tylko na pozór ma cechy karykatury, a  tak naprawdę jest wielkim wykładem o względności.

Kiedy wspominam tamten karnawał, często myślę o śmiechu. Wiem, że świat nie był śmieszny, że ginęli i głodowali ludzie, że siedzieli w internatach gotowi nawet na śmierć. Taka była psychoza tych czasów, bo przecież nikt nie znał opowieści o szczęśliwym finale, natomiast wszyscy mieli w głowach strzały z Wybrzeża 1970 r. i w grudniu 1981 r.

Tym jednak bardziej chciało się śmiać; śmiechem chcieliśmy odreagować ponurą rzeczywistość Polski jaruzelskiej. Śmieliśmy się więc po pachy. Z byle dowcipu, byle błazeńskiej miny, byle aluzji. Każde wystawienie komuny na śmiech kwitowaliśmy eksplozjami nieskrępowanej radości. Głupiej czasem i płytkiej, ale jakże mocno osadzonej w realiach karykatury świata, którą nam oferowano.

Dziś, kiedy wracam do tamtych kabaretów, skeczy i dowcipów, czasem aż trudno mi je ponownie zinterpretować. A jednak wówczas skutecznie budowały nastrój walczącego z postem karnawału. Piotrowi Skrzyneckiemu wystarczyło wyjść na scenę z dzwonkami w Piwnicy pod Baranami, a już pękaliśmy ze śmiechu. Wcale nieśmieszne piosenki Wójtowicza, Awdiejewa, Turnaua czy Anny Szałapak były pieśniami o wolności. Niosły więc ze sobą jakieś wewnętrzne światło. Chciało się dzięki nim żyć, chciało oddychać.

O ile Piwnica pod Baranami była stacją docelową naszego karnawału lat 80., o tyle punktem docelowym epoki był rok 1989, kiedy można było oszaleć od nadmiaru powietrza. Dziś przypominam sobie tamten czerwiec jak wielką imprezę na Copacabanie. Efektownie kończyła karnawał, a kiedy, jak wielu innych, ocknąłem się po nocnej zabawie na piasku chłodnej plaży polskiej wolności, przyszedł czas na pytania.

Historia przestała już odpowiadać za nas. Karnawał się skończył. Zaczęły się realia. Nie ma dziś karnawału. Jesteśmy wypaleni i puści. Narodowa martyrologia trafiła jak wstydliwy wątek do podręczników. Liczą się komercja, konsumpcja, roszczenia. Także przeszłość widzimy mniej komiksowo. I trochę żałuję tamtego czasu, zwłaszcza patrząc na codzienne zmagania z rzeczywistością moich dzieci. Czy im będzie dany karnawał? I jaki? Jak – z bożą pomocą – odległy od mojego? I co pomoże im zbudować? Ktoś wie?

Możliwe, że byłem zbyt młody, by docenić sukces opozycji, zelżenie cenzury, uhonorowanie polskiej wolności Nagrodą Nobla dla Miłosza, przebicie się do opinii publicznej ludzi, którzy przez poprzednie lata byli zmuszeni do milczenia.

Sierpień i kolejne miesiące, aż do grudnia 1981 roku, pamiętam nie jako karnawał „Solidarności", ale jako okres burzy i naporu. Wiele się działo. Polską wstrząsały manifestacje i strajki. Wszędzie trzeba było być, wszystko widzieć. Mózg ucznia pierwszych klas liceum nie nadążał z przerabianiem danych. Może zabrakło czasu na refleksję, może odpowiedniego mentora.

Przyszedł jednak w końcu dzień, w którym wszystko się uporządkowało, nabrało właściwych barw i konturów, dzień, po którym wszystko było już jasne. To był oczywiście 13 grudnia 1981 roku, data wprowadzenia stanu wojennego. Zastanawiam się, czym byłaby Polska bez tamtej daty i bez tamtej bitwy wydanej przez komunistów narodowi. Możliwe, że utonęlibyśmy w kłótniach, swarach, podziałach i prowokacjach. Idee pierwszej „Solidarności" mogły przecież ulec zbrukaniu, wypaczeniu, szaleństwu.

Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska