Mozambijska gruba kreska

Wojna, tradycja, przodkowie, globalizacja. Wszystko się miesza. Mieszkańcy dawnej portugalskiej kolonii są bezbronni wobec nowoczesności. Nie potrafią wyrwać się z marazmu. Zostali uwięzieni pomiędzy światem materialnym a krainą duchów.

Publikacja: 26.06.2015 01:50

Foto: Plus Minus

Radioodbiornik, rower i skrzynka piwa Manica. Dokładnie tyle warta jest ziemia w Mozambiku – senor Alberto bez emocji relacjonuje losy jednej z wiosek zagubionych w buszu centralnej prowincji Sofala. Pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna widział już wiele. Podczas trwającej w latach 1975–1992 wojny domowej cierpiał głód, chodził nagi miesiącami, ukrywając się w buszu, został ranny. Teraz pracuje dla Komisji Sprawiedliwości i Pokoju prowadzonej przez misjonarzy ze zgromadzenia ojców białych. Mężczyzna opowiada o tym, jak ponadnarodowe korporacje podstępem, przekupstwem albo siłą przejmują poletka stanowiące jedyne źródło utrzymania miejscowej ludności.

Siedzi w cieniu palm kokosowych, pośród przystrzyżonej trawy i zadbanych domów misjonarskiego Centro de Formaçao de Nazaré utrzymywanego przez ojców białych na przedmieściach portowego miasta Beira w środkowym Mozambiku.

– Alberto to świetny człowiek, bardzo nam pomaga. A pracy mamy tutaj mnóstwo. I trzeba mieć wiele cierpliwości, żeby nie poddać się zniechęceniu. Gdy widzisz taki ogrom nieszczęścia, łatwo pogrążyć się w poczuciu beznadziei. Celem Komisji jest to, by ludzie wzięli wreszcie swój los w swoje ręce. Ale to nie jest łatwe – Hugh, przełożony wspólnoty misjonarzy, uśmiecha się pogodnie. Jest Szkotem o irlandzkich korzeniach. Wieczorami sączy gin z tonikiem i rozrzewnia się, wspominając polskich piłkarzy Celticu Glasgow albo śpiewając „The Fields of Athenry" – balladę o dziewiętnastowiecznej klęsce głodu w Irlandii. Opowiada o swoich pierwszych dniach w Mozambiku na początku lat 90.

Koło zapasowe

W nocy cały czas było słychać strzały. Wojna domowa trwała jeszcze w najlepsze. Po dwóch tygodniach przyzwyczaił się do życia w ciągłym zagrożeniu. Konflikt zbrojny pomiędzy marksistowską, rządzącą od 40 lat partią FRELIMO a opozycyjnym RENAMO, popieranym przez rasistowski rząd w Pretorii, kosztował życie setek tysięcy ludzi i pozostawił kraj w stanie kompletnej ruiny. Ruina pozostała ruiną, choć misjonarze cieszą się z tego, że po dwóch dekadach dziś już prawie każdy w Mozambiku nosi buty, a im samym pozwolono wykonywać wiele funkcji państwowych. Najlepsze szkoły i szpitale są związane z placówkami misyjnymi.

– Jestem takim kołem zapasowym – ojciec Fernando kończy długą opowieść o swoim życiu, którego większość spędził w Mozambiku. – Kiedy na jakiejś misji pojawiają się problemy, to zawsze u mnie dzwoni telefon. A ja, chcąc nie chcąc, muszę jechać.

Trochę kokietuje, bo nie wygląda na osobę, której może się nie chcieć. Ma siedemdziesiątkę na karku, milczącą pewność siebie hiszpańskiego chłopa i energię, której mógłby mu pozazdrościć niejeden dwudziestolatek. Do swojej nowej ojczyzny przybył zaraz po święceniach kapłańskich, kiedy jeszcze rządzili tutaj Portugalczycy. Przetrwał exodus ojców białych, którzy u progu niepodległości opuścili Mozambik na znak sprzeciwu wobec opresyjnej polityki władz kolonialnych. Potem na podstawie donosu został aresztowany przez komunistów. W cuchnących i zatłoczonych celach centralnego więzienia w Beirze spędził równo miesiąc. – Nie było źle, bo wszyscy wiedzieli, że jestem polityczny. Jak wychodziłem, to współwięźniowie wylegli na dziedziniec, skandując: „Fernando! Fernando!" – opowiada. – Umiem szkicować, więc w celi zacząłem rysować karty do gry. Koledzy z celi je uwielbiali.

Wieczorem, przy butelce południowoafrykańskiego wina wznosi toast za kolejne zadanie, które wykonał. Właśnie skończył pracę nad słownikiem lokalnego narzecza sena, którym posługuje się ludność rdzenna doliny rzeki Zambezi. Przez lata jeździł od wioski do wioski i rozmawiając ze starszyzną, utrwalał na papierze dziwnie brzmiące wyrazy. Podobnie jak inni misjonarze, mówi biegle w języku ludzi, z którymi na co dzień pracuje – na prowincji tylko nieliczni znają portugalski. Słownik posłuży tym, którzy kiedyś zajmą jego miejsce. Wojna domowa i rządy marksistowskiej FRELIMO przerwały ciągłość pokoleniową i łączność z tradycją. Zmagania wykorzeniły mieszkańców głębokiego interioru. Pozbawiła pamięci o przodkach.

Ojcowie biali nie tylko głoszą Dobrą Nowinę, ale starają się zachować zanikającą tożsamość etniczną mieszkańców Mozambiku. Kiedy w latach 80. XX wieku władza starała się wykorzenić lokalne „zabobony", misje stawały się jedynymi miejscami, w których można było potajemnie praktykować prastare obrzędy. – Nieobrzezany mężczyzna nie może obcować z kobietą – mówi Joaquim, jeden z nielicznych już dziś tradycyjnych mistrzów inicjacji. – Bez rytuału przejścia człowiek jest słaby, nie jest nawet w stanie dobrze wychować swych dzieci. Wtedy z pomocą przyszli nam misjonarze, udzielając schronienia na czas ceremonii.

Hugh z dumą przedstawia wnętrze kaplicy Centrum i opowiada o inkulturacji – dostosowywaniu ewangelizacji do lokalnych uwarunkowań kulturowych i religijnych. Ciemnoskóra Ewa wyciąga rękę w stronę drzewa, na którym siedzi sowa o wielkich oczach. W mitologii plemiennej to nie wąż, ale właśnie ten nocny ptak jest symbolem śmierci i zła. Podobnie jak zmieniający barwy kameleon, który uosabia fałsz i przewrotność zła. – W Afryce zło jest naprawdę namacalne – Hugh zawiesza głos, a promień słońca tańczy na jego kolorowej koszuli. Tabernakulum ma kształt krytej strzechą chaty, a Jezusa przybito do krzyża, który wyrasta z ziemi niczym święte drzewo, któremu oddawano tu cześć na wieki przed przybyciem Portugalczyków. Wokół niego splecione jak gałęzie postaci ludzkie. – To duchy przodków – wyjaśnia misjonarz. Bez przodków Mozambijczyk nie istnieje.

W waszym kraju nie ma złych duchów? – dyskretnie zwraca uwagę Joaquim. – Skoro są, to proszę, również uklęknijcie.

Pod rozłożystym drzewem, które chroni przed palącym południowym słońcem, w kręgu symbolicznego „domu" siedzi kilkadziesiąt osób. Jest niedziela. Za chwilę rozpocznie się msza święta. Zanim to nastąpi, młodzi chłopcy i dziewczęta uczą się wspominać tych, którzy odeszli. Hugh i Joaquim klęczą razem, ale to ten drugi prowadzi ceremonię – jest w swojej domenie. Jeden z nielicznych już, którzy potrafią odczytywać znaki i kontaktować się ze światem duchów. Tych dobrych, bo na złe trudno mu oddziaływać.

Mord w rodzinie

Złe objawiają się przez złych ludzi i ich czyny. – Po wojnie... tak, po wojnie, było wiele złych duchów żądnych zemsty – mówi cicho. W 1985 roku, w górach Gorongosa, kilkaset kilometrów na północ od nadmorskiej Beiry, partyzanci RENAMO i sprzyjający im wieśniacy dziesiątkowali oddziały armii Zimbabwe wysłane na pomoc reżimowi FRELIMO. Z fragmentów ciał tych tak zwanych makomeredes lokalna ludność wytwarzała magiczne substancje, które miały chronić przed wojenną pożogą. Nikt nie myślał wtedy o tym, by zgodnie z tradycją pochować zwłoki. Wiele lat później pamięć o dramatycznych wydarzeniach wróciła do rodzin zabójców wraz z falą zaburzeń psychicznych w nowym, powojennym już pokoleniu. Wielu nazywa to opętaniem przez duchy (gamba) żołnierzy, których ciała zbezczeszczono w lasach Gorongosy. Na fachową pomoc psychologiczną czy psychiatryczną ze strony państwa nie można było liczyć. Ratunku szukano zatem u tych, którzy zachowali wiedzę o świecie niematerialnym.

Mistrz inicjacji kładzie na ziemi liść bananowca, który jest ceremonialnym ołtarzem dla składanej przodkom ofiary. – Nie mogą nas uchronić od śmierci, ale mogą nam pomagać – tłumaczy zgromadzonej młodzieży. Rozsypuje gotowany ryż, kawałki kurczaka i ryby. Rozlewa tradycyjne piwo z mąki kukurydzianej. Po chwili jego twarz robi się promienna, zaczyna tańczyć, unosi dłonie ku niebu. Nauki dobiegają końca, przodkowie otrzymali od żyjących to, czego potrzebowali. Ofiara dla duchów. A wokół rozbrzmiewają afrykańskie bębny i piękne śpiewy, tak charakterystyczne dla Czarnego Lądu.

Ta uroczystość wieńczy trzydniowy kurs dla nastolatków, w czasie którego misjonarze, mistrz inicjacji i wolontariusze nauczali młodych ludzi zasad życia w rodzinie i społeczeństwie. – Co prawda FRELIMO już dawno odeszło od marksizmu i zwalczania tradycji, ale przywiązanie do niej wciąż zanika – mówi z żalem Nelson, wolontariusz ze wspólnoty św. Idziego pomagający organizować „szkołę dobrych manier". – Teraz niszczy ją globalizacja.

Trzeba uczyć wszystkiego: od szacunku do rodziny po sprawy małżeńskie i seksualność. Dawniej funkcję nauczycieli spełniali starsi, przekazując wiedzę w przypowieściach i przysłowiach. Teraz młode pokolenie zostało pozostawione samo sobie. Ich rodzice wzrastali samotnie w czasie wojny, pozbawieni wsparcia ze strony własnych przodków. Nie potrafią być rodzicami. W Mozambiku prawie 30 proc. mieszkańców jest zarażonych wirusem HIV. Młode dziewczyny z tak zwanych dobrych domów często oddają się dużo starszym mężczyznom. Chcą mieć pieniądze na naukę, kosmetyki, lepsze ubrania. W ceniącym prokreację społeczeństwie afrykańskim środki antykoncepcyjne, choć powszechnie dostępne, są odrzucane. Darmowo rozdawane prezerwatywy wspierają natomiast kulturę fizyczną dzieci i młodzieży. Z kilku lateksowych balonów produkuje się całkiem udane piłki, z entuzjazmem wykorzystywane przez dzieci marzące o grze w drużynie Czarnych Węży – futbolowej reprezentacji Mozambiku.

Wojna zniszczyła poczucie wspólnoty. Zniosła tradycyjne ramy zachowań – dlatego nastolatki teraz klęczą w kręgu, pokazując, że są razem. A Mozambijczycy chcą być razem, mimo dzielącej naród, ale i nieraz bliskie rodziny, trudnej przeszłości. Konflikt między FRELIMO a RENAMO nie jest konfliktem etnicznym czy religijnym. To trwający od czterech dekad spór o władzę i związane z nią korzyści. Dlatego też przypadki, że mąż wspierał rządowy front FRELIMO, a jego żona działała w RENAMO, nie są niczym niezwykłym.

– To także moja historia. Mój brat zabił mojego męża, bo ten wspierał inną partię – opowiada mama Rosa. Ta postawna kobieta nosi długą kolorową spódnicę z wizerunkiem Marii Panny i kieruje Legionem Maryi w miejscowości Muxungue, jakieś 200 km na południe od Beiry. Legion Maryi gromadzi kobiety pomagające ubogim i chorym. Są zalążkiem kształtującego się w Mozambiku społeczeństwa obywatelskiego. Kiedy rok temu mężczyźni z ich domostw znów chwycili za broń, a FRELIMO z RENAMO starły się w gęstym buszu, zgodnie pomagały wszystkim. Niezależnie od przynależności partyjnej.

To zresztą charakterystyczne dla Mozambiku – po wojnie, nawet najkrwawszej, na poziomie społeczności lokalnych przychodzi jednak pokój i pojednanie. Tak było w 1992 r., kiedy w dalekim Rzymie przedstawiciele rządu i opozycji podpisywali traktat kończący wojnę domową. Tak jest i dziś. Pokój przyniósł prawną amnestię dla osób winnych zbrodni i społeczną amnezję dla pozostałych. Gruba kreska a la Mozambique. Było, minęło. Tego też uczą przodkowie – należy złapać równowagę pomiędzy dobrem a złem. – Przebaczyłam, pojednałam się – kończy opowieść mama Rosa, myśląc o swoim bracie, zabijającym jej męża.

Czas płynie inaczej

Wojna zbiera wciąż jeszcze inne żniwo. Mozambijczycy są apatyczni. Ciężko tu o dalekosiężne plany i wielkie projekty cywilizacyjne. Meksykański misjonarz ze zgromadzenia kombonianów pracujący w Muxungue kilka razy dziennie jeździ doglądać budowy nowego kościoła. Pańskie oko konia tuczy. W Mozambiku to przysłowie pasuje jak ulał.

Przyjeżdżamy w blasku zachodzącego słońca, kilku mężczyzn krząta się po budowie. Ojciec z Meksyku jest zadowolony, kościół „zaczyna rodzić się" z fundamentów. – Muszę tu przyjeżdżać, ich dopingować, motywować – mówi nam z uśmiechem. – Oni są jeszcze przyzwyczajeni do pracy, wyjeżdżają za chlebem do RPA – dodaje Meksykanin. Muxungue leży wzdłuż jednej z dwóch dróg szybkiego ruchu przebiegających przez Mozambik. Kierowcy mknących ciężarówek chętnie zatrzymają się, by kupić parę paczek orzechów z nerkowca, które tu sprzedaje prawie każdy.

Inni w małych miasteczkach nie mają pomysłu, co robić z własnym życiem jutro, pojutrze czy za rok. Zresztą sam czas jest tu szczególnie postrzegany. Czas to tylko kompozycja i wzajemny stosunek zachodzących właśnie wydarzeń. Czasu nie mogę zatem trwonić – trwam tu i teraz, a o dalekiej przyszłości nie ma co myśleć. W sklepiku przy drodze kobieta kupuje szklankę oleju. W sam raz tyle, ile potrzeba na przygotowanie dziennego posiłku. Gdyby kupiła litrową butelkę – zaoszczędziłaby. Ale jutra i jutrzejszego obiadu jeszcze nie ma. Kiedy nadejdzie, to po prostu przyjdzie tu znowu po kolejną szklankę płynu i po raz kolejny przepłaci.

Siedzę za zabójstwo – mówi jedna z kilkunastu kobiet osadzonych w więzieniu w Beirze. Tym samym, w którym kilka dekad wcześniej trzymano ojca Fernando. Zamordowała, ratując swoje dziecko. Najpierw umarł jej mąż, a potem syn ciężko zachorował. Wioskowy znachor szybko znalazł przyczynę. Zawistna sąsiadka rzuciła klątwę na jej rodzinę. Zrozpaczona matka kupiła magiczną miksturę. Gdy tylko chłopiec wypił lepki płyn, wiedźma padła jak rażona piorunem. Zły urok wrócił do czarownicy. Mroczne lustro odegrało swoją rolę. Na ciele kobiety nie znaleziono żadnych obrażeń, ale i tak skazano nieszczęsną matkę. Teraz w ogóle nie widuję swoich dzieci – kończy opowieść. W jej oczach nie ma łez, pogodziła się ze światem. Afrykańska obojętność. Mechanizm obronny przed ogromem cierpienia.

Rząd ma w planach obniżyć kary za zabójstwo. W wielu przypadkach sąd nie wie, kto pozbawił bliźniego życia. Człowiek czy zły duch. Wojna, tradycja, przodkowie, globalizacja. Wszystko się miesza. Mozambijczycy pozostają bezbronni wobec nowoczesności. Nie potrafią wyrwać się z marazmu. Zostali uwięzieni pomiędzy światem materialnym a krainą duchów.

Twarz senora Alberto zdradza upływający czas. Mężczyzna bierze głęboki oddech, wpatrując się w mrok powoli spowijający Centro de Formaçao de Nazaré. – Kiedy przyszli i zniszczyli miejsce pochówku naszych bliskich, kilku z naszych przejrzało na oczy – wspomina „wizytę" przedstawicieli międzynarodowej korporacji.

Brytyjskie, chińskie czy indyjskie, wszystkie działają podobnie. Podburzają młodzież przeciwko starszyźnie, obiecując boiska sportowe, a potem przejmują ziemię za bezcen. Na zajętych przez nie parcelach Mozambijczycy zbierają bawełnę. Alberto zaniepokojony żałosnym wynagrodzeniem któregoś razu sam kupił wagę. Skwapliwie odmierzał ilość zebranej rośliny, skutecznie walcząc o zasłużone wynagrodzenie. Teraz jeździ na szkolenia o prawach człowieka, a potem sam opowiada o nich podczas wiejskich zgromadzeń. Nie ma w sobie nic z trybuna ludowego – ot, afrykański rolnik na swej piędzi ziemi z Krzyżem Południa nad głową. Dopala darowane cygaro. Jest jeszcze wiele do zrobienia.

Autorzy są dziennikarzami, podróżnikami i prawnikami z Uniwersytetu Łódzkiego

Radioodbiornik, rower i skrzynka piwa Manica. Dokładnie tyle warta jest ziemia w Mozambiku – senor Alberto bez emocji relacjonuje losy jednej z wiosek zagubionych w buszu centralnej prowincji Sofala. Pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna widział już wiele. Podczas trwającej w latach 1975–1992 wojny domowej cierpiał głód, chodził nagi miesiącami, ukrywając się w buszu, został ranny. Teraz pracuje dla Komisji Sprawiedliwości i Pokoju prowadzonej przez misjonarzy ze zgromadzenia ojców białych. Mężczyzna opowiada o tym, jak ponadnarodowe korporacje podstępem, przekupstwem albo siłą przejmują poletka stanowiące jedyne źródło utrzymania miejscowej ludności.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Wielki Gościńcu Litewski – zjem cię!
Plus Minus
Aleksander Hall: Ja bym im tę wódkę w Magdalence darował
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Racja stanu dla PiS leży bardziej po stronie rozbicia UE niż po stronie jej jedności
Plus Minus
„TopSpin 2K25”: Game, set, mecz
Plus Minus
Przeciw wykastrowanym powieścidłom
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił