"Dom otwarty” miał premierę w roku 1883. Bałucki zastrzelił się na krakowskich Plantach w roku 1901: „Został zaszczuty przez awangardę” – to znamienny komentarz Jandy. Złośliwości zwolenników młodopolskiej cyganerii wobec jego mieszczańskich komedii ujawniają względność takich starć. Wartość była po obu stronach. Skądinąd jedynym wtrętem reżyserki jest wprowadzenie na scenę, w roli niemego świadka, samego pisarza – z nawiązaniem do jego smutnego końca.
I jakby w akcie niezgody na jego „zaszczucie” ta inscenizacja to popis teatru tradycyjnego, gdzie mamy wierność intencjom autora, gdzie nie przebiera się aktorów we współczesne ubrania. Choć scenografia Macieja Preyera i kostiumy Elżbiety Terlikowskiej są rozkosznie bombastyczne, przedrzeźniające epokę. To przerysowanie jest logiczne. Bo Janda, wbrew klasyfikacji tego tekstu do kategorii „ramotek”, odnajduje w XIX-wiecznych dialogach, błyskotliwych i celnych, sporo nadprogramowego szaleństwa. Zwłaszcza w groteskowym drugim akcie, gdy w mieszkaniu urzędniczej, krakowskiej rodziny Żelskich odbywa się niszczycielski bal. Kiedy galopuje raz po raz wariacki korowód do kakofonicznej muzyki Piotra Łabonarskiego – wszak przygrywa orkiestra wojskowa.