Myślę, że można nazwać Staszka Pyjasa jednym z patronów mojego pokolenia. Co prawda nie miałem szansy poznać go osobiście, zacząłem studia sześć lat po tym, gdy umarł, ale w kręgach, w których się wtedy obracałem, Pyjas i jego sprawa byli ważnym symbolem.
Mury uniwersytetu, w cieniu których dorastałem, stoją tak blisko miejsca jego śmierci; chodziliśmy tam codziennie, z grozą patrząc na budynek, gdzie go zamordowano. Bo przecież co do tragicznych okoliczności jego zabójstwa trudno było mieć wątpliwości. Czarny Marsz w juwenalia 1977 r. mówił sam za siebie. O morderstwie pisano w podziemnych pismach, mówiono w Głosie Ameryki i Wolnej Europie. Czyżby ci wszyscy ludzie mieli się mylić? Czy tysiące protestujących studentów wyszłyby na ulice, gdyby nie było twardych dowodów na morderstwo? Czyżby powołanie Studenckich Komitetów Solidarności najpierw w Krakowie, a potem w kolejnych miastach mogło być efektem całkiem przypadkowej śmierci? O nie, nikt nie śmiał podważać oczywistości. Co więcej, wątpliwości w sprawie tej śmierci traktowało się jako jasną deklarację wsparcia dla reżimu; w naszych szeregach przekonanie o jedynej słusznej prawdzie o wydarzeniach na Szewskiej było wyznaniem wiary i testem moralnej słuszności. Wiem, że to głupie, ale tak było.
Czytaj więcej
Nowa, kapitalistyczna Polska miała swoich beneficjentów, ale też przegranych – starszych, mniej zaradnych, gorzej wykształconych. Sukces lat 90., z którego zostali wykluczeni, pozbawił ich – we własnym przekonaniu – godności. Politycy, którzy to zrozumieli, trafili na żyłę złota.
Z dzisiejszej perspektywy łatwo zrozumieć, że ogromniejący w końcu lat 70. potencjał buntu w środowisku studenckim potrzebował mitu założycielskiego. Staszek Pyjas ze swoją martyrologią był niezbędny, by ten bunt skleić, nadać mu dynamikę. I tak się stało. Byłem jednym z tych szczęściarzy, którzy mieli szansę otrzeć się o bohaterów epoki SKS. Dość wcześnie poznałem Lilkę i Bogusia Soników, Andrzeja Mietkowskiego, Ankę Krajewską, Józka Ruszara, Jana Polkowskiego, Ewę Kulig i tych dwóch dla mnie szczególnie wtedy ważnych – Leszka Maleszkę i Bronka Wildsteina.
Maleszka jako jeden z niewielu liderów SKS został w Polsce stanu wojennego. Brylował na opozycyjnych salonach, kształcił młodzież, udzielał się w podziemnych pismach. Człowiek legenda. Przegadałem z nim godziny w zasypanym książkami mieszkaniu przy ulicy Swobody na Azorach. Był świetnym, polemicznym rozmówcą. O kolegach z SKS, wtedy na emigracji, mówił z szacunkiem i uwagą. W „Tygodniku Powszechnym” na Wiślnej miał niemal własne biurko. Któż mógł się wtedy domyślać jego podwójnej roli? Choć całkiem możliwe, że wysyłał jakieś toksyczne sygnały. Był dla nas – w jakiś sposób – za bardzo z Dostojewskiego. Do tego nawet stopnia, że czytając „Zbrodnię i karę”, nadałem w wyobraźni Raskolnikowowi cechy fizyczne Maleszki. Cóż, trudno dziś mówić o intuicji, ale faktycznie, mam wrażenie, że wtedy, w latach 80., jakiś wewnętrzny głos próbował zakomunikować mi coś istotnego o tym człowieku.