Trudno powiedzieć, czego wzbudzał więcej – rozbawienia czy może jednak współczucia, kiedy tak zwisał ostatkiem sił i wbrew prawom grawitacji, trzymając się uprzęży. Jego wierzchowiec potknął się jeszcze, zanim dobrze wystartował, potem było już tylko gorzej. Noga nie potrafiła odnaleźć strzemienia, koń tańczył wokół własnej osi, nic sobie nie robiąc z rozpaczliwych wysiłków jeźdźca. Pierwszą, najłatwiejszą z przeszkód, pokonali jak na otarcie łez. A potem nabrali jakiegoś szaleńczego pędu, ruszyli w stronę niezdobytej dotąd przez żadnego z ich poprzedników bariery i przelecieli przez nią jak ptak. Jeden z obserwujących to wydarzenie Anglików wykrzyknął: „Tacy to już oni są, Polacy!”.
Czytaj więcej
Pomyślcie tylko, siostry: żadnego ze stworzeń nie czcimy tak jak Jej.
Okrzyk ten rozległ się niemal równo sto lat temu, podczas zawodów hippicznych zorganizowanych na cześć delegacji angielskiej, przybyłej do II Rzeczypospolitej w pierwszym okresie jej krótkiego istnienia. I jest w nim to wszystko, co w anglosaskim stosunku do Polaków najbardziej irytujące. Ten rodzaj zachwytu, w jaki wpadamy na widok dokazującego dziecka. Pełen wyższości, nierzadko cynizmu, a jeśli już autentycznego wzruszenia, to takiego, z którego wyjątkowo łatwo przychodzi się otrząsnąć. Do teraz pali mnie ramię poklepane dekadę temu przez pewnego Amerykanina, z którym zwiedzałem Muzeum Powstania Warszawskiego. „To uczyniło was silniejszymi” – stwierdził z wyrazem twarzy coacha z Minnesoty chwalącego swego podopiecznego, który dobrze wykonał jednostkę treningową.
Ale tamta przedwojenna delegacja składała się akurat głównie z Anglików nieco innego sortu, przez dużą część ich własnych rodaków traktowanych z wieczną podejrzliwością, jakby jedną tylko nogą stojących na Wyspach, drugą opierających na jakimś podejrzanym, grząskim gruncie. Tym właśnie lądzie, na którym wpadać sobie oni zwykli w objęcia z Polakami. Była to bowiem „wycieczka” angielskich katolików z najsłynniejszym z nich, Gilbertem K. Chestertonem na czele. A to już każe zupełnie inaczej patrzeć na spontaniczny okrzyk uznania.