Lwia spółka

Do opisu rzeczywistości politycznej w Polsce po roku 2005 często używa się stereotypowego i powierzchownego twierdzenia o pełnej lub absolutnej władzy obozu politycznego Prawa i Sprawiedliwości. Tymczasem formacja ta w latach 2005–2007 miała ograniczone możliwości sprawnego działania i realizacji swojego programu, głównie z powodu populistycznych i nielojalnych koalicjantów w parlamencie w postaci Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony Rzeczpospolitej Polskiej.

Aktualizacja: 29.05.2016 14:47 Publikacja: 25.05.2016 12:21

Różnica autorytetów i mocy mandatu. Konferencja prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i premiera Kazimier

Różnica autorytetów i mocy mandatu. Konferencja prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i premiera Kazimierza Marcinkiewicza po posiedzeniu Rady Gabinetowej. Pałac Prezydencki. Czerwiec 2006 roku.

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Skład i działalność Rady Ministrów pod przewodnictwem Kazimierza Marcinkiewicza, powołanego i zaprzysiężonego jeszcze przez prezydenta Kwaśniewskiego, wzbudzały wiele wątpliwości Lecha Kaczyńskiego. Dotyczyły one przede wszystkim osoby samego premiera. Lech Kaczyński nie akceptował decyzji prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, by nie obejmować tego urzędu. Wywołało to jeden z największych i najdłuższych, bo trwający kilka dni, spor między obu braćmi politykami.

Skład rządu Marcinkiewicza był bardziej centrowy niż program Prawa i Sprawiedliwości. Jak przyznał Jarosław Kaczyński, wynikało to z zaakceptowanego w PiS „generalnego pomysłu, że skoro nie udała się koalicja z PO, to trzeba stworzyć rząd będący swego rodzaju substytutem takiej koalicji". To sprawiło, że skład gabinetu był nieco przypadkowy i znalazło się w nim wiele twarzy nieidentyfikowanych wcześniej z PiS. Tak było np. w przypadku ministrów: spraw zagranicznych (Stefan Meller, niedawny ambasador RP w Moskwie), finansów (Teresa Lubińska, zaledwie 4 lata wcześniej kandydatka w wyborach parlamentarnych z list Unii Wolności, znajoma Marcinkiewicza, m.in. jako promotorka jego nieukończonej pracy doktorskiej), skarbu państwa (powiązany z rynkami kapitałowymi Andrzej Mikosz). I to właśnie ten ostatni był największym punktem zapalnym. Jak wspominał Andrzej Urbański, „prezydent nigdy nie zaakceptował tej nominacji". I rzeczywiście, już dwa tygodnie po swoim zaprzysiężeniu prezydent 4 stycznia 2006 r. przyjął dymisję Andrzeja Mikosza. Kilka dni później stanowisko straciła minister finansów Teresa Lubińska. Zastąpili ich powołani przez Lecha Kaczyńskiego Wojciech Jasiński z PiS i bezpartyjna Zyta Gilowska. Jedna z niedawnych liderek PO została nie tylko ministrem finansów, ale także drugim obok Ludwika Dorna wicepremierem.

Chemia i jej brak

Relacje prezydenta z rządem Kazimierza Marcinkiewicza trudno uznać za klasyczną kohabitację. Była to trudna współpraca, którą można porównać do „szorstkiej przyjaźni" łączącej w latach 2001–2005 dwóch lewicowych gospodarzy „małego" i „dużego pałacu". Prezydent rzadko spotykał się z premierem, choć wykonywał w jego stronę wyjątkowe gesty, do jakich można zaliczyć np. przyjazd na spotkanie do kancelarii premiera zamiast zaproszenia szefa rządu do kancelarii prezydenta.

Osobnym problemem szybko stała się obsada MON, resortu kluczowego dla współpracy rządu z prezydentem. Objął go Radosław Sikorski, który w wyborach parlamentarnych w 2005 r. zdobył mandat senatora jako kandydat bezpartyjny, ale startujący z list PiS. Zarówno prezydent, jak i prezes PiS nie byli w pełni przekonani do ministerialnej nominacji Sikorskiego, który już wówczas był znany z przerostu ambicji osobistych, politycznego indywidualizmu i „gry na siebie". Lech Kaczyński uważał Radosława Sikorskiego za niedojrzałego polityka i człowieka. Szef Kancelarii Prezydenta RP Andrzej Urbański wspominał, że między Kaczyńskim i Sikorskim „nigdy nie było chemii", a podczas spotkań rozmawiali tak, jakby „nadawali na falach zupełnie innej długości".

Argumentem przemawiającym za kandydaturą Sikorskiego były jego kontakty w anglosaskich sferach politycznych, wynikające z wcześniejszej drogi życiowej – pracy dla brytyjskich mediów i wpływowego amerykańskiego think tanku American Enterprise Institute. Korzystny mógł się okazać zwłaszcza jego pobyt w Stanach Zjednoczonych, gdzie Sikorski blisko poznał wielu neokonserwatywnych polityków, którzy w administracji prezydenta George'a W. Busha odgrywali kluczową rolę. Dawało to nadzieję na wzmocnienie strategicznego sojuszu polsko-amerykańskiego. Poza tym Sikorski, mimo młodego wieku, miał za sobą doświadczenie polityczne w ważnym, także symbolicznie, dla prawicy rządzie Jana Olszewskiego, w którym był wiceministrem obrony narodowej.

Niestety, po wejściu Sikorskiego do rządu Marcinkiewicza niewiele pozostało z jego ideowej i politycznej asertywności, przecenione okazały się także jego profesjonalizm i kontakty w USA. Szef MON nieudolnie przygotował i przeprowadził już pierwszą wizytę w Stanach Zjednoczonych w grudniu 2005 r., podczas której spotkał się m.in. z sekretarzem obrony USA Donaldem Rumsfeldem. Zamiast szansy na kontrakty i zacieśnienie współpracy pozostał niesmak i amerykańskie rozczarowanie brakiem profesjonalizmu przedstawiciela nowego polskiego rządu:

„[Sikorski] znał neokonserwatystów, zaprzyjaźnił się z nimi – wspominał Witold Waszczykowski. – Kiedy ci ludzie doszli do władzy, a on został szefem MON w rządzie Marcinkiewicza, myślał, że pójdą mu na rękę. Że szybko i po koleżeńsku załatwi wiele spraw, choćby pomoc dla polskiego wojska. Jesienią 2005 r. Sikorski pojechał do Waszyngtonu i położył przed sekretarzem obrony Donaldem Rumsfeldem listę sprzętu dla polskiej armii wartego 20 miliardów dolarów. Rumsfeld po prostu go wyśmiał. Od tego czasu Sikorski uważał, że to nie są partnerzy. Oni też stracili do niego zaufanie. Tak się zaczęła jego niechęć do tej administracji". [...]

Sabotowanie likwidacji WSI i wejście w ostry konflikt z odpowiedzialnym za realizację tego sztandarowego projektu PiS wiceministrem obrony narodowej Antonim Macierewiczem już w czasach rządu Jarosława Kaczyńskiego spowodowało w lutym 2007 r. dymisję Sikorskiego z fotela szefa MON, a wkrótce jego przejście do obozu politycznego otwarcie wrogiego prezydentowi Kaczyńskiemu.

W rządzie Marcinkiewicza znaleźli się także ministrowie, z którymi prezydentowi dobrze się współpracowało, głownie z nominacji PiS. Jednym z nich był podwładny Lecha Kaczyńskiego z czasów, gdy ten kierował resortem sprawiedliwości, Zbigniew Ziobro (objął to samo stanowisko). Prezydent zbudował również dobre relacje z bezpartyjnymi ministrami: Grażyną Gęsicką (rozwój regionalny), Michałem Seweryńskim (edukacja i nauka) oraz Zbigniewem Religą (zdrowie). Profesora Seweryńskiego Lech Kaczyński znał m.in. z działalności naukowej w tym samym obszarze, a także jako członka jego honorowego komitetu poparcia w wyborach prezydenckich, zaś Zbigniewa Religę osobiście przekonał do wejścia do rządu PiS jeszcze jako prezydent elekt.

Zbigniew Religa pozostał ministrem zdrowia do końca rządów PiS. Lech Kaczyński bardzo dobrze oceniał jego pracę w tym resorcie:

„Profesor (...) nie miał doświadczenia w kierowaniu tak dużą instytucją jak ministerstwo. Udowodnił jednak, że można zadebiutować jako minister, mając ponad sześćdziesiąt lat, i świetnie się sprawdzić. Tu metryka nie gra roli. Z perspektywy czasu widzę, że pomysł powierzenia Zbigniewowi Relidze stanowiska ministra był znakomity. Profesor opracował plan istotnych reform: stworzenia sieci szpitali, informatyzacji służby zdrowia, koszyka świadczeń gwarantowanych. Szkoda, że z powodu wcześniejszych wyborów do Sejmu nie udało się tego zrealizować do końca".

Po przegranych wyborach Zbigniew Religa pozostał w obozie PiS, kontynuował także współpracę z prezydentem.

Rozmowy prewencyjne

Poza składem rządu kolejnymi punktami zapalnymi stawały się poczynania samego premiera. Nie konsultował ważnych decyzji nie tylko z prezydentem, ale również z prezesem największej partii tworzącej rząd. Dla Lecha Kaczyńskiego było to zagrożeniem dla stabilności gabinetu, najpierw mniejszościowego, potem koalicyjnego, i całej sytuacji politycznej w Polsce. W imię tej stabilności prezydent nie rozpoczynał konfrontacji z rządem, mimo że przedkładał on zbyt liberalne, sprzeczne, zdaniem Kaczyńskiego, z ideą Polski solidarnej, propozycje rozwiązań, a z drugiej strony – nie kwapił się do realizacji najważniejszych punktów z programów PiS i samego Lecha Kaczyńskiego, jak np. likwidacji WSI. Według początkowych uzgodnień proces ten miał zostać przygotowany przez rząd Marcinkiewicza, jednak czyniono to tak niemrawo, że prezydent przejął tę inicjatywę do tego stopnia, iż sam ostatecznie redagował wiele punktów odpowiedniego projektu ustawy.

Prezydent wciąż próbował korygować politykę rządu poprzez – jak to ujął szef prezydenckiej kancelarii – rozmowy prewencyjne, najpierw w szerszym składzie z odpowiednimi ministrami, później w rozmowach w wąskim gronie z premierem:

„Leszek próbował korygować na dwa sposoby. Po pierwsze, spotykając się z Marcinkiewiczem. Mówił mu wprost, że nie zaakceptuje liberalnych pomysłów rządowych, w ten sposób wpływał na zachowanie rządu. Jedno z pierwszych spotkań dotyczyło planu budowy mieszkań dla ludzi młodych. Ze strony rządu był to kompletny blamaż i nieznajomość rzeczy. Prezydent uznał, że nie wszyscy w rządzie są do końca przygotowani do tej pracy. Po lekcji trzyletniego rządzenia w Warszawie sam dokładnie wiedział, jak trzeba zmienić prawo i jakie środki finansowe zaangażować, aby ten program zrealizować. Pozostał zatem drugi sposób – spotkania z samym Marcinkiewiczem. To była prewencja. Prezydent przekonywał, że trzeba zmienić podejście, wysłuchiwać tego, co ma do powiedzenia „Solidarność" i inne organizacje, próbować mediować, a nie narzucać rozwiązania liberalne".

Lech Kaczyński oceniał, że premier Marcinkiewicz buduje własną pozycję polityczną i własny obóz w ramach prawicy, w opozycji do lidera PiS, a nawet do całej partii. Dla prezydenta stanowiło to kolejne źródło problemów ze stabilnością polityczną w Polsce. Taką interpretację wzmacniały ostentacyjne gesty Marcinkiewicza, jak odmowa obecności na konsultacjach przed szczytem UE w 2006 r.

Platforma zredukowana

Prezydent stosunkowo długo akceptował obecność Marcinkiewicza na czele rządu PiS, zapewne dlatego, że liczył – przynajmniej przez kilka pierwszych miesięcy kadencji – na reaktywację pomysłu koalicji PO-PiS, a przynajmniej dołączenia do PiS mniejszej lub większej grupy polityków Platformy. To było jednak niemożliwe właściwie od momentu prezydenckiej porażki Donalda Tuska. Dla lidera PO stanowiło to tak wielką traumę, że niemal z dnia na dzień przestawił się na totalną krytykę prezydenta i PiS:

„Przejawy gwałtownej wrogości wobec PiS były natychmiastowe – wspominał ówczesny partyjny kolega Tuska Jan Rokita. – Dosłownie w ciągu kilku dni wszystkie dawne więzi zostały pozrywane. Podam jeden przykład: jeszcze przed inwestyturą rządu na sali sejmowej zamieniam kilka słów z Marcinkiewiczem, a wściekły Tusk głośno krzyczy, tak żeby słyszały to oba kluby: Jakim prawem oni tam znowu spiskują! Z dnia na dzień nawet towarzyska rozmowa pomiędzy politykiem PiS i PO miała stać się występkiem przeciw jednolitofrontowej lojalności. To była największa nowość taktyczna egzekwowana przez Tuska (...) Tusk odkrył wtedy, że można całą myśl polityczną Platformy zredukować do walki z PiS".

W tej coraz trudniejszej sytuacji pomysłem na osiągnięcie tak pożądanej przez prezydenta stabilizacji politycznej było m.in. przeprowadzenie przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Konstytucja RP w art. 225 stanowi, że jeżeli w ciągu 4 miesięcy od dnia przedłożenia Sejmowi projektu ustawy budżetowej nie zostanie ona przedstawiona prezydentowi RP do podpisu, głowa państwa może w ciągu 14 dni zarządzić skrócenie kadencji Sejmu. Na początku 2006 r. takie zagrożenie niedopełnienia ustawowych terminów przez parlament miało miejsce. Rozpoczął się polityczny spor. Rząd i prezydent stali na stanowisku, że ustawa budżetowa musi zostać złożona do 1 stycznia 2006 r. (cztery miesiące od 1 października 2005 r., czyli dnia przedłożenia projektu budżetu na 2006 r. przez rząd Marka Belki). Opozycja uważała, że prezydent może otrzymać budżet do 19 lutego, czyli cztery miesiące od rozpoczęcia prac nad projektem dokumentu przez Sejm poprzedniej kadencji. W Prawie i Sprawiedliwości oceniano, że przyspieszone wybory mogą przynieść rozwiązanie politycznego pata poprzez zdecydowane zwycięstwo tej partii. Do takiego rozwiązania przekonywał m.in. premier Marcinkiewicz, licząc, że w ten sposób wzmocni swoją pozycję. Z kolei w klubie parlamentarnym było wielu przeciwników podjęcia ryzyka, jakie niesie każda elekcja. Także we władzach partii (Komitecie Politycznym) nie było jednomyślności w sprawie wyborów. Ostatecznie PiS zdecydowało się na poszerzenie bazy politycznej rządu Marcinkiewicza poprzez zawarcie 2 lutego 2006 r. umowy stabilizacyjnej z Ligą Polskich Rodzin i Samoobroną RP. Nie była to klasyczna umowa koalicyjna. Trzy partie zobowiązały się jedynie do wspólnego głosowania w parlamencie konkretnych projektów ustaw (ponad 100).

Dla prezydenta, który do tej pory zdecydowanie opowiadał się za rozwiązaniem Sejmu, zawarcie umowy stabilizacyjnej okazało się w ówczesnym kryzysie politycznym czynnikiem decydującym. W wystąpieniu telewizyjnym 13 lutego 2006 r. Lech Kaczyński ogłosił, że „wobec zawarcia paktu stabilizacyjnego gwarantującego rządowi większość nie widzi przesłanek do skrócenia kadencji parlamentu".

Prezydent uważał, że jako patron obozu Polski solidarnej winien wesprzeć rząd PiS swoim autorytetem. W kolejnym wystąpieniu telewizyjnym, 10 maja 2006 r., wyjaśniał, że „bez rządu większościowego nie da się zmienić państwa, nie da się przeprowadzić reform najistotniejszych, zasadniczych. Dlatego podjęta została decyzja o zbudowaniu większości takiej, jaka jest możliwa".

Kazałem go wyrzucić

Prezydent wskazywał również na odpowiedzialność polityczną PO, która trzykrotnie odrzuciła ofertę PiS utworzenia wspólnej koalicji. Jednocześnie PO eskalowała konflikt polityczny, dążąc już nie tyle do pokonania, ile do politycznej dyskredytacji i anihilacji PiS. Lech Kaczyński miał świadomość, że powołanie w skład rządu liderów LRP i Samoobrony wywoła także krytykę jego osoby i spadek jego poparcia społecznego. Wynikało to bardziej z kwestii wizerunkowych niż merytorycznych.

Powstanie nowej koalicji rządowej wymuszało zmiany w gabinecie. Obecność w składzie Rady Ministrów liderów dwóch partii koalicyjnych wymagało podniesienia pozycji politycznej szefa rządu. Ponadto w ciągu pierwszego półrocza 2006 r. nie udało się wypracować dobrych relacji i zaufania między prezydentem, premierem i prezesem największej partii parlamentarnej. Po raz kolejny dowiodło tego wskazanie przez Kazimierza Marcinkiewicza kandydata na nowego ministra finansów. Nie dość, że premier nie skonsultował wcześniej tej decyzji z prezydentem i prezesem PiS, to jednocześnie wybrał Pawła Wojciechowskiego, kolejną osobę niezwiązaną wcześniej z partią. Lech Kaczyński wprawdzie 24 czerwca 2006 r. powołał Wojciechowskiego na ministra finansów, ale jednocześnie zażądał zmiany na stanowisku premiera. W wywiadzie dla Programu 1 Polskiego Radia już po dymisji Marcinkiewicza prezydent przyznał:

„Byłem przeciwnikiem powołania pana Kazimierza Marcinkiewicza na premiera, tak, przyznaję (...) Kazałem go wyrzucić, to jest prawda. I miałem świętą rację, bo premier musi być określonego formatu".

Lech Kaczyński uzasadniał swoją „stanowczość" i zaangażowanie w zmianę na stanowisku premiera:

„Polityków obowiązują takie same kryteria moralne jak innych ludzi. Inaczej mówiąc: wszelkie decyzje premier podejmował bez porozumienia ze swoim zapleczem, którego nie był liderem, ale które wyniosło go do władzy. Byłem stanowczy: tzw. lwie spółki, polegające na tym, że jedna strona czerpie zyski, a druga ponosi koszty, były już zabronione w prawie rzymskim".

Kolejnym przejawem nielojalności Marcinkiewicza było potajemne spotkanie z Donaldem Tuskiem w Sopocie 4 lipca 2007 r., o którym nie wiedzieli ani Jarosław, ani Lech Kaczyńscy. Premier musiał już przeczuwać zbliżający się koniec swej rządowej przygody. Spotkanie z liderem PO trzeba zatem odczytywać jako pierwsze szykowanie sobie pozycji w nowym obozie politycznym, przeciwnym PiS i Lechowi Kaczyńskiemu.

Decyzja o dymisji Marcinkiewicza i rekomendacji na stanowisko premiera dla Jarosława Kaczyńskiego zapadła na forum Komitetu Politycznego PiS 7 lipca 2006 r. Lech Kaczyński przyjął rezygnację Marcinkiewicza 10 lipca, pół godziny po jej oficjalnym złożeniu. Mimo krytycznej oceny premiera, prezydent podziękował mu za wykonaną pracę:

„Odbyliśmy przyjazną rozmowę z panem premierem. Podziękowałem mu – co bardzo chciałbym podkreślić – za bardzo dobre wyniki w rządzeniu przez ostatnie osiem i pół miesiąca (...) Pozostała część rozmowy – bo trwała ona chyba około pół godziny czy nieco dłużej, 45 minut – dotyczyła spraw, z którymi już dzisiaj obydwaj jesteśmy związani, czyli spraw związanych z Warszawą".

Były premier rzeczywiście otrzymał od PiS i Lecha Kaczyńskiego szansę pozostania w wielkiej polityce. Niemal od razu został mianowany przez nowego szefa rządu Jarosława Kaczyńskiego pełniącym funkcję prezydenta m.st. Warszawy jako zarządca komisaryczny, a w wyborach samorządowych w listopadzie 2006 r. został kandydatem PiS na prezydenta stolicy. Przegrał rywalizację wyborczą z kandydatką PO Hanną Gronkiewicz-Waltz. Rok później w wyborach parlamentarnych popierał już partię Donalda Tuska. Z czasem znalazł się na marginesie polityki, swoją obecność zaznaczając jedynie w mediach złośliwymi komentarzami na temat Lecha i Jarosława Kaczyńskich.

Fragment książki „Prezydent Lech Kaczyński 2005 – 2010" Sławomira Cenckiewicza i Adama Chmieleckiego, która ukaże się nakładem wydawnictwa Fronda. Uroczysta premiera książki odbędzie się 3 czerwca o godz. 18 w Polonia Palace Hotel przy Al. Jerozolimskich 45 w Warszawie.

Śródtytuły pochodzą od redakcji.

W poniedziałek 30 maja rozdamy trzy egzemplarze książki w konkursie na profilu „Rzeczpospolitej" na Facebooku

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Skład i działalność Rady Ministrów pod przewodnictwem Kazimierza Marcinkiewicza, powołanego i zaprzysiężonego jeszcze przez prezydenta Kwaśniewskiego, wzbudzały wiele wątpliwości Lecha Kaczyńskiego. Dotyczyły one przede wszystkim osoby samego premiera. Lech Kaczyński nie akceptował decyzji prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, by nie obejmować tego urzędu. Wywołało to jeden z największych i najdłuższych, bo trwający kilka dni, spor między obu braćmi politykami.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków