Wystarczy, że nic mu nie zaprzecza. Nie ma też powodu mnożyć jego symboli, by nie dewaluowały się te rzeczywiście mocne. Najmocniejszym symbolem pojednania francusko-niemieckiego pozostaje znak pokoju uwieczniony na słynnej fotografii. Rok 1984, François Mitterrand i Helmut Kohl dłoń w dłoń nad mogiłami żołnierzy obu narodów poległych pod Verdun. Potężnej postury kanclerz wygląda jak starszy brat opiekujący się mniejszym i słabszym. A przecież wtedy, jeszcze wtedy, to raczej Francuz prowadzał Niemca za rękę...
Teraz François Hollande mógł co najwyżej trzymać parasol nad głową Angeli Merkel. I tak, jak wiadomo, nieprzemakalnej. Kadr pokazujący ich dwoje w deszczu nie trafi do galerii symboli. Również – lub może zwłaszcza – dlatego, że to nie oni mieli być bohaterami tegorocznych ceremonii. Na pewno też nie ich narody. W roli heroiny obchodów stulecia rzeźni pod Verdun (300 tys. zabitych) obsadzona została Unia Europejska. Z pozoru naturalnie, lecz w gruncie rzeczy dość uzurpatorsko utożsamiana przez swych notabli z Europą tout court. Dla Europy pojednanie francusko-niemieckie było i pozostaje błogosławieństwem. Czy to samo na pewno da się powiedzieć o francusko-niemieckim sterowaniu (dziś już hegemonii Berlina) – kolejno – Wspólnotami, EWG i UE?
29 maja kanclerz Niemiec i prezydent Francji dali wykład topornej polityki historycznej. Gorzej nawet – polityki cmentarnej. Sugerowali, że nagrobki nekropolii w Douaumont to stuletnie kamienie węgielne dzisiejszej Unii Europejskiej, a przynajmniej kamienie milowe na drodze do jej zbudowania. I że ofiara tych, co pod nimi spoczęli, pójdzie na marne, jeśli – jak to ujęła Merkel – „powróci myślenie i działanie w kategoriach czysto narodowych".
Czytaj także:
Była to uwaga nie na temat i nie na miejscu. Odzierała z sensu i znaczenia śmierć żołnierzy spod Verdun, którzy ginęli nie tylko dlatego, że mocarstwa rzuciły ich na pożarcie XX-wiecznej wojnie. Otóż ginęli także dlatego, że drogie im były właśnie „kategorie czysto narodowe". Inną figurą retoryczną błysnął François Hollande, apelując: „Kochajmy naszą ojczyznę, ale chrońmy nasz wspólny dom – Europę". Tam, gdzie aż prosiła się koniunkcja, szef V Republiki zbudował alternatywę; jego niemądre „ale" zabrzmiało w istocie jak „albo". Jak negacja Europy ojczyzn, jasnej formuły generała de Gaulle'a. Uczciwej i pojemnej.
Nim jednak słowa obojga przywódców zdążyły wybrzmieć rzeczywistym znaczeniem, już ich oficjalni interpretatorzy skierowali uwagę na front artystyczny, by i nim się zachwycić. Front ów przebiegał wśród tysięcy mogił cmentarza Douaumont. Wbiegły tam w barwnych strojach tysiące młodych Niemców i Francuzów, prezentując widowisko rekonstrukcyjno-alegoryczne w reżyserii sławnego Volkera Schlöndorfa. Zbiorowa choreografia zawierała motywy walki, upadku i śmierci, a potem życia odrodzonego i marszu w przyszłość (co jest przyszłością – wyjaśnili przywódcy).