Zerwane dachy, połamane drzewa. Straż pożarna tylko z nazwy

Ze świecą szukać kogoś, kto nigdy nie widział alertu Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Miliony Polaków je coraz częściej lekceważą. To błąd, bo działanie żywiołów jest dzisiaj źródłem najpoważniejszych interwencji strażaków.

Publikacja: 04.03.2022 17:00

Zerwane dachy, połamane drzewa. Straż pożarna tylko z nazwy

Foto: Mateusz Dochód, „Rowerem NA AKCJE”

Ciąg lokali użytkowych, wśród nich mały sklep, o powierzchni większej kawalerki, w asortymencie odzież używana. Parę lat temu nawałnica zwaliła na niego drzewo, przez wąskie drzwi wdarło się konarami do środka. Szczęście w nieszczęściu, sklep ma wyjście awaryjne, zupełnie z drugiej strony, sprzedawczyni tylko najadła się strachu. Drzewo narobiło szkód, ale bez zagrożenia zdrowia i życia, nie dostało więc priorytetu na liście interwencji. Leżało tak do następnego dnia, dopóki nie usunęli go strażacy.

Takie, jak to się mówi w żargonie, miejscowe zagrożenia to dla nich teraz rutyna. Kolizje i wypadki, zwłaszcza z udziałem poszkodowanych, gniazda szerszeni, os i pszczół w przedszkolach, urzędach i szkołach, skutki działania żywiołów – tym wszystkim zajmują się na co dzień. Z obserwacji Mikołaja Leszczyńskiego, od trzech lat członka ochotniczej straży pożarnej, coraz więcej pracy powodują zdarzenia naturalne. – Teraz najmniej mamy pożarów, najwięcej jest właśnie miejscowych zagrożeń, ich wachlarz jest dość spory, większość usuwamy w trybie interwencyjnym.

Weźmy dla przykładu 22 lutego tego roku: na 3495 interwencji ogółem 87 proc. stanowiły właśnie miejscowe zagrożenia, tylko co dwudziesty wyjazd dotyczył pożaru. Tego dnia było też ponad 250 fałszywych alarmów. St. asp. Paweł Redzik, strażak z 14-letnim stażem, obecnie zastępca dowódcy zmiany w jednostce ratowniczo-gaśniczej w Rembertowie, najpierw mówi, że „jest obecnie duża dysproporcja między pożarami a miejscowymi zagrożeniami", następnie wyciąga z pamięci dane za cały 2021 rok. Wynika z nich, że raptem co piąty wyjazd dotyczył pożaru, aż 73 proc. stanowiły zagrożenia miejscowe, w tym 18 proc. to skutki działania silnego wiatru, kolejne 7 proc. – deszczu, topniejącego śniegu. Gdy zauważam, że w takim razie już co do czwartej akcji zastępy strażackie wyjeżdżają z powodu sił przyrody, st. asp. Redzik odpowiada: – Widzi pani, straż jest „pożarna" już tylko z nazwy.

Czytaj więcej

Jak polska myśl techniczna wzbiła się w kosmos

Ciągłe zmęczenie

Warszawski Ochotnik (pod takim pseudonimem funkcjonuje w mediach społecznościowych Mikołaj Leszczyński) wylicza, że w ciągu roku jeździ do ponad setki miejscowych zagrożeń. – W tym roku spotkaliśmy się z sytuacją wręcz niesamowitą, bo w ciągu tygodnia przeprowadziliśmy tyle interwencji, ile zwykle robimy w parę miesięcy – przyznaje. Widzą to też jego bardziej doświadczeni koledzy. – Jak tak sobie nieraz rozmawiamy w przerwie między działaniami, to starsi druhowie mówią, że to, co się dzieje teraz z pogodą, to rzecz niespotykana.

Ci najstarsi przypominają sobie zimy stulecia, zasypane po pas drogi, całkowicie odcięte od dojazdu miejscowości, pękające od mrozu rury i kable, zerwane linie energetyczne – od zimna, pod ciężarem śniegu czy lodu, ale nie wskutek tak silnego wiatru. – Mówią, że kiedyś pogoda była bardziej przewidywalna, teraz te zjawiska są nagłe, niespodziewane.

Dostrzega to również st. asp. Redzik. – Niektórzy kwestionują globalne ocieplenie, ale widać przecież, że z roku na rok tych zagrożeń jest coraz więcej i są coraz mocniejsze – mówi dosadnie. – Normy wiatru zostały podwyższone, gdzieniegdzie do stu kilometrów na godzinę, po tym też można poznać, że klimat nam się zmienia. A przede wszystkim trzeba posłuchać meteorologów, bo to oni najlepiej się na tym znają – zauważa. – Nie pamiętam ani ja, ani inni funkcjonariusze starsi służbą w jednostce, żeby kiedykolwiek o tej porze roku zdarzały się tak silne wiatry. Koniec czerwca, początek lipca to wiadomo. Ale luty?

Mikołaj Leszczyński ma jeszcze jedną obserwację potwierdzającą jego zdaniem nasilające się zmiany pogodowe. – To widać również po czasie i miejscach występowania owadów błonkoskrzydłych – pszczół, os, szerszeni. Pojawiają się tam, gdzie nie powinno ich być, w miejscach użyteczności publicznej, często urzędach i szkołach. I pojawiają się coraz wcześniej, już nie budzą się do życia w kwietniu–maju, tylko z początkiem marca.

Rozmawiam o tym również z Przemysławem Rembielakiem, zawodowcem z 37-letnim stażem, obecnie kapitanem w stanie spoczynku, doradcą i szkoleniowcem m.in. w Polskim Centrum Pomocy Międzynarodowej. Odkąd przeszedł w stan spoczynku po 20-letniej służbie jako strażak liniowy (czyli taki, który jeździ do zagrożeń miejscowych i pożarów), jeździ po świecie z warsztatami i kursami, pracował m.in. w Stanach Zjednoczonych, Etiopii, Kenii i Libanie. W budującym dopiero swoją państwowość Sudanie Południowym system jednostek ratowniczo-gaśniczych tworzył od zera. To dało mu szeroką perspektywę i własne obserwacje, między innymi taką, że „wszędzie na świecie zdarzenia, wypadki, pożary są tego samego typu, różnią się tylko trochę warunki lokalne".

W Polsce, poza klimatem, są one takie, że gdy wyleje rzeka, przejdzie trąba powietrzna, pozrywa dachy, powali drzewa, przerwie linie energetyczne, to zgłoszeń jest dużo, a zastępów wciąż za mało. – Zdarza się, że jednostka interweniuje tylko jednym zastępem, czyli jednym pojazdem ratowniczym. Ale najczęściej, właśnie w przypadku kataklizmów, większość jednostek mobilizuje się w dużo większym zakresie i do akcji wyjeżdżają bardzo często wszystkimi dostępnymi pojazdami – wyjaśnia Mikołaj Leszczyński.

– W straży pożarnej w Polsce nie ma obecnie formuły obowiązkowego wypoczynku, a mało który szef powie: „dobra, zjeżdżajcie do bazy, macie przespać się przynajmniej trzy godziny". U nas, w Polsce, jest poczucie wewnętrznego honoru i walka za wszelką cenę, dla strażaków to często powód do dumy, że się nie spało kilkadziesiąt godzin – zauważa Przemysław Rembielak. – Na świecie już dawno uznano, że to zagraża i efektywności działania, i bezpieczeństwu, nie powinno się tak pracować, bo to nierozsądne – dodaje. I pyta zupełnie retorycznie: – Jak się strażak nadźwiga, nabiega po piętrach, będzie padał na twarz ze zmęczenia, jeszcze do tego na wietrze, przy niskiej temperaturze, w nocy – to trudniej o skuteczność, a łatwiej o wypadek, prawda?

Dlatego pytam moich rozmówców, jak oceniają trudność takich interwencji pod względem technicznym, logistycznym, fizycznym, ale też psychicznym. Warszawski Ochotnik podkreśla, że „ostrożność trzeba zachować zawsze", niemniej przyznaje: zagrożenie zagrożeniu nierówne. – Zupełnie inaczej podchodzi się do rozcięcia drzewa na drodze, które tylko utrudnia przejazd, a inaczej działa, gdy przewróciło się na samochód, budynek, linię pod napięciem, uszkodziło infrastrukturę, jest trudniejszy dostęp do miejsca zdarzenia i większe szkody.

Potwierdza to kpt. Rembielak – i jako szkoleniowiec, i jako doświadczony strażak linowy. – Pożar to nie jest powódź, a powódź to nie jest zawieja śnieżna. To są różne przestrzenie, które różnie się traktuje i różnie rozgrywa – zauważa. Jednocześnie przyznaje, że pracuje się w różnych warunkach, nieraz w deszczu, silnym wietrze albo w zamieci śnieżnej. Ale to nie jest dla niego najgorsze, najgorsze jest to, co nazywa niemocą. – Drabiny są tak skalibrowane, że przy danej prędkości wiatru nie rozkładają się i koniec – wyjaśnia, a st. asp. Redzik dodaje: – Sprzęt ma swoje ograniczenia, jak jest wichura, nie zawsze będzie działał ze względu na systemowe ograniczenia bezpieczeństwa. Wtedy musimy używać technik linowych, alpinistycznych, pomaga nam grupa specjalistyczna ratownictwa wysokościowego. A jeśli się nie da, trzeba czekać na nieco lepszą pogodę. Chyba że jest zagrożenie życia, wtedy zazwyczaj działamy pomimo warunków.

Polscy strażacy są przygotowani na różne zagrożenia, na nawet najpoważniejsze zdarzenia pogodowe. Mają na wyposażeniu specjalistyczne drabiny mechaniczne, wysuwane na 30–40 metrów i sterowane elektronicznie, mają podnośniki hydrauliczne i HDS (hydrauliczne dźwigi samochodowe), nie mówiąc o hełmach, kombinezonach, rękawicach. Mają też wiedzę, umiejętności, doświadczenie, a to ważne, bo jak uważa zastępca dowódcy zmiany z PSP z Rembertowa, „w tej pracy kluczowa jest dokładność". – Musimy działać tak, żeby nie powodować uszkodzeń wtórnych, nie generować większych strat – podkreśla. I podaje przykład: jeżeli targane wiatrem drzewo zwaliło się pojazd, na akcji trzeba zrobić wszystko, żeby nie doszło do kolejnych uszkodzeń. – A jednocześnie trzeba być sprawnym, żeby pomóc jak najszybciej jak największej liczbie osób w tych kryzysowych momentach.

Czytaj więcej

Tymoteusz Zych: W środowisku Ordo Iuris mamy do czynienia z ideologią

Ludzie chcą pomagać

W sierpniu 2017 roku na obozie harcerskim w Suszku pół setki osób zostało rannych, zginęły dwie nastolatki, Olga i Asia. „Wiatr był przeogromny, namioty zaczęły się podnosić, na nasz spadło drzewo. (...) nigdy w życiu nie spotkałem się z czymś tak ekstremalnym. Grzmoty i błyski piorunów, straszliwy wiatr i ściana deszczu z nieba. W świetle błyskawic i latarki widziałem łamiące się dookoła drzewa. Jedne łamały się jak zapałki w połowie, a drugie były wyrywane razem z korzeniami. Sytuacja była dramatyczna" – zeznawał później w tej sprawie komendant Mateusz I.

To akurat sytuacje tyleż emocjonalnie rozdzierające, co niezwykle rzadkie: przy klęskach żywiołowych na dziesiątki tysięcy zgłoszeń, z realnym zagrożeniem życia wiąże się góra kilka, kilkanaście. – Zdecydowana większość to zdarzenia, które dopiero mogą skutkować jakimś uszczerbkiem: wiszące drzewa, nie do końca powalone, oparte o budynki czy inne elementy infrastruktury – wyjaśnia Mikołaj Leszczyński.

Dlatego wszyscy moi rozmówcy zgodnie stwierdzają: to nie są dla nich trudne emocjonalnie wyjazdy. Przynajmniej nie tam, na miejscu, gdzie trzeba pomóc ludziom. – Tak jak chirurg nie skupia się na tym, czy ma na stole młodego człowieka, czy starszego, sprawnego bardziej czy mniej, tak my mamy zadanie do wykonania, na nim się skupiamy. W głowie zaczyna się coś kotłować dopiero później, jak schodzi ciśnienie, spuszcza się parę z psychicznych bezpieczników, zaczyna się mówić, rozdrapywać, wtedy emocje wychodzą – wyjaśnia kpt. Rembielak. I jednocześnie podkreśla, że dobrze przygotowani ratownicy mają to jakoś wkalkulowane w koszta. – Tak jak w naszą pracę wpisane jest to, że wdychamy różne chemikalia czy ryzyko, że spadniemy z drabiny, tak wpisane są ludzkie dramaty.

A jak dramaty, to i emocje: szok, niedowierzanie, płacz, czasem agresja bliskich ciężko poszkodowanych i ofiar, którzy z rozpaczy działają jak w amoku. Przy interwencjach pogodowych to ostatnie właściwie się nie zdarza, ale i tak, jak zauważa Mikołaj Leszczyński, „można zaobserwować cały wachlarz emocji". – Często jest to spokój i opanowanie, przez które przebija się jednak taki dojmujący smutek, że to zdarzenie miało miejsce. A nieraz faktycznie pojawia się zdenerwowanie, widać też łzy w oczach, zwłaszcza kiedy dobytek jest mocniej uszkodzony.

Czasem jest to dorobek całego życia, na platformach zbiórkowych, gdziekolwiek spojrzeć, trwa jakaś zrzutka na powodzian, pogorzelców, pozbawionych dachu nad głową przez wiatr, deszcz, nawałnicę. Właśnie te przypadki, chociaż bez ofiar śmiertelnych i ciężko rannych, chwytają strażaków za serce. – Co innego, gdy nawet całą dobę jeździ się oczyszczać drogi, a co innego, gdy widzi się ludzi, którzy nie wiedzą, gdzie spędzą najbliższą noc. A niektórych miejscowości żywioł dotyka w większym stopniu, zdarza się, że zerwany dach w danej wsi nie jest jednostkowym przypadkiem – wyjaśnia Mikołaj Leszczyński.

Kpt. Rembielak dodaje, że ratowników bez wyjątków porusza, gdy poszkodowane jakkolwiek są dzieci. – Mówię za siebie, ale ta opinia wśród strażaków jest powszechna: gdziekolwiek, kiedy i jak są poszkodowane, tragedia dzieci pozostawia ogromne ślady psychiczne. Na to nie ma supermenów, nikt nie dźwiga tego w sposób łatwy – stwierdza. Niełatwe bywają także zdarzenia nietypowe, gdy trzeba pomyśleć, działać niestandardowo albo liczyć się z zaskakującym widokiem. Kpt. Rembielak: – To są zdarzenia rzadkie, ale np. okazuje się podczas typowej akcji ratowniczo-gaśniczej, że w lokalu są zwłoki – ale nie że ktoś się zaczadził, tylko ewidentnie pochodzące z zabójstwa. Takie zdarzenia mają znaczenie dla strażaka. I przyciągają gapiów.

W przypadku usuwania skutków klęsk żywiołowych strażacy zazwyczaj nie mają z nimi problemu. – Chyba że akcja jest nietypowa albo dzieje się w bardzo ruchliwym miejscu. Wtedy rzeczywiście ludzie się zatrzymują, żeby popatrzeć, porobić zdjęcia. Ale nie przypominam sobie, żeby ktoś nam przeszkadzał, utrudniał, był szczególnie uciążliwy – mówi Warszawski Ochotnik. Nie spotkał się z taką sytuacją również st. asp. Paweł Redzik. – Może dlatego, że jest to inny charakter zdarzeń niż wypadki komunikacyjne? Tutaj, myślę, osoby postronne są świadome tego, że działamy na wysokościach, sytuacja jest trudna do przewidzenia, nie wiadomo, czy znów nagle nie dmuchnie wiatr, gdzie spadnie odcinana gałąź.

Kpt. Rembielak ma wręcz dobre wspomnienia związane z reakcją ludzi dookoła. – Często lokalni mieszkańcy są wytchnieniem dla strażaków, przynoszą herbatę, kawę, kawałek ciasta czy paczkę papierosów. A przede wszystkim wodę, bo to jest coś, czego przy wysiłku fizycznym zużywa się ogromne ilości – opowiada. Na miejscu zdarzenia są jednak też inne emocje, zwłaszcza podenerwowanie i niecierpliwość, gdy trzeba czekać parę godzin, czasem dobę, nawet dłużej, aż straż usunie powaloną wiatrem przeszkodę. Bo w natłoku zgłoszeń system po prostu nie daje rady. – Ostatnio zablokowała się linia 112, ludzie nie mogli się dodzwonić, zabrakło rozwiązania awaryjnego, które włączałoby się z automatu w takich sytuacjach – zauważa kpt. Rembielak. A to, jak mówi dalej, jest na wyciągnięcie ręki. – Wcześniej dzwoniło się pod konkretne numery: 998 na straż pożarną, 999 pogotowie i tak dalej. Wystarczyłoby, żeby te numery dalej awaryjnie działały. Bo tu nie ma usprawiedliwienia, zarządzanie kryzysowe polega właśnie na przewidywaniu czarnych scenariuszy.

Zabezpieczyć się przed żywiołem

Chociaż zdarzają się też zgłoszenia wątpliwie uzasadnione, to nawet wtedy, jak mówi kpt. Rembielak, ważna jest sama reakcja, przyjazd i jakiekolwiek ludzkie wsparcie. – Bywa, że zgłasza zdarzenie samotna starsza pani, nie wie, jak sobie z jakimś problemem poradzić. Straż przyjeżdża i ocenia: nic wielkiego, drobna usterka, można za dzień, dwa naprawić. Ale samo to, że z nią siądą, porozmawiają, podpowiedzą, potrzymają za rękę już bardzo dużo daje.

To może być także okazja, by kogoś wyedukować, a przynajmniej poinformować. Bo wiedzy, świadomości wciąż jest za mało – przynajmniej do takiego wniosku dochodzimy z moimi rozmówcami, gdy pytam, czy jesteśmy całkiem bezbronni w starciu z naturą. – Niektórzy twierdzą, że jej się nie da oszukać, że żywioły są przepotężne, że co się ma wydarzyć, to i tak się wydarzy – mówi najpierw trochę fatalistycznie Warszawski Ochotnik. Ale zaraz dodaje: – Są natomiast rzeczy, które moim zdaniem powinny być obowiązkiem każdego rozsądnego mieszkańca czy obywatela.

Przede wszystkim dom, skoro jest inwestycją życia, warto sprawdzić teren (czy zalewowy, podmokły), przejrzeć dostępne w internecie mapy z różnymi filtrami, przebadać drzewostan na działce. – Niektórzy zapominają, że jak drzewo rośnie kilkadziesiąt lat, to trzeba je wyciąć albo przyciąć, inaczej nic dobrego z tego nie będzie. A później nieraz słyszę za plecami głosy: „no tak, można to było już dwa lata temu przyciąć". I co mam wtedy odpowiedzieć? – pyta Mikołaj Leszczyński.

– Że mądry Polak po szkodzie?

– To jest, niestety, jednak cały czas aktualne – przytakuje mi Mikołaj Leszczyński. I dodaje, że osobiście zadbałby też o alternatywne źródło energii, a przynajmniej ogrzewania, „już w niektórych miejscach w Polsce ludzie sami to sobie zapewniają". No i ubezpieczenie to chyba „w dzisiejszych czasach podstawa". – Zwłaszcza gdy mówimy, jak w niektórych przypadkach, o dorobku całego życia, nie tylko budynków mieszkalnych, ale hal produkcyjnych, magazynów, siedzib firm. Warto w to inwestować także po to, że gdy przyjdzie żywioł, czuć się chociaż trochę spokojniej. A w przypadku dużej szkody nie ma wtedy też przerażenia, że się zostało z niczym.

– W starciu z naturą chodzi przede wszystkim o rozsądek – podsumowuje kpt. Rembielak. – Odpowiedzią na pani pytanie z mojego punktu widzenia jest prewencja, czyli przygotowanie. Trzeba podpowiedzieć ludziom, co powinni sprawdzić, o co zadbać, jak się zabezpieczyć na przyszłość – wyjaśnia. I opowiada o swoim właśnie zakończonym projekcie: przygotowaniu ulotki dla każdej rodziny w Libanie, jak przygotować dom i obejście na wypadek na przykład pożarów lasów. – To jest wiedza, którą fachowcy dawno już rozpracowali i służą podpowiedziami. Nawet internet jest teraz oknem na każdą dziedzinę – zauważa strażak ratownik z PCPM, ale jednocześnie podkreśla, że źródeł trzeba umieć szukać wiarygodnych. – A to wynika z edukacji, bierze się z przedszkola, szkoły, różnego rodzaju szkoleń, z przestrzegania zaleceń mamy, taty, babci. U nas czyszczenie kominów przed sezonem to często przepis martwy, ludzie rzadko się stosują do przepisów. No i jak ktoś sam sobie zrobił dach, a nie zna się na tym, musi się liczyć z tym, że dach może któregoś dnia odlecieć.

Paweł Redzik zwraca tu uwagę m.in. na komunikaty Rządowego Centrum Bezpieczeństwa, poleca też infografiki na stronie internetowej Państwowej Straży Pożarnej. – Wiele z nich pokazuje, co robić w przypadku różnych typów zagrożeń pogodowych. To pozwala bezpiecznie przetrwać ten silny wiatr i zminimalizować szkody, które mogą wystąpić w czasie takich zdarzeń – wyjaśnia.

Z jednej strony mówi też, że „nie da się przewidzieć wszystkiego, a siły natury mogą być różne", z drugiej przyznaje: „dbając o dobrą jakość wykonania budynku, o pracę zgodną ze sztuką budowlaną, jesteśmy w stanie przeciwdziałać niektórym uszczerbkom, na przykład zerwaniu dachu czy innym uszkodzeniom".

Zdaniem Mikołaja Leszczyńskiego owszem, to z czego, gdzie i jak się buduje jest niezwykle istotne. Ale warunki zmieniają się też szybciej niż nasze przyzwyczajenia. – W Polsce jednak cały czas buduje się tradycyjnie, sprawdzone metody powiela się w kolejnych latach. I często nawet buduje się z dobrych materiałów – tylko że żywioły się nasilają, te zdarzenia są coraz bardziej nagłe i o coraz większym nasileniu, trudno spodziewać się, co będzie za pięć, dziesięć lat – mówi Warszawski Ochotnik. On również podkreśla wartość alertów RCB. – Zauważyła pani, że teraz już podchodzimy do nich normalnie, już nas nie przerażają, tylko trochę wzruszamy ramionami?

To błąd, o czym przekonuje też kpt. Rembielak: – Jasne, pewnych skal, sił natury nie przeskoczymy, ale pewnych rzeczy powinniśmy się nauczyć. Na przykład, że jak przychodzi alert, usuwamy rzeczy z balkonu, zamykamy okna, przestawiamy samochody, żeby nie stały pod drzewami. I to jest, a przynajmniej powinna być wiedza powszechna, nie strażacka.

Czytaj więcej

Kremlowska pralnia mózgów

Ciąg lokali użytkowych, wśród nich mały sklep, o powierzchni większej kawalerki, w asortymencie odzież używana. Parę lat temu nawałnica zwaliła na niego drzewo, przez wąskie drzwi wdarło się konarami do środka. Szczęście w nieszczęściu, sklep ma wyjście awaryjne, zupełnie z drugiej strony, sprzedawczyni tylko najadła się strachu. Drzewo narobiło szkód, ale bez zagrożenia zdrowia i życia, nie dostało więc priorytetu na liście interwencji. Leżało tak do następnego dnia, dopóki nie usunęli go strażacy.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie