Prawica zarzuca Pawlakowi, że choć nie miał rządu, to z dnia na dzień wyrzucił wszystkich ministrów i powołał w ich miejsce osoby pełniące obowiązki szefów resortów.
Tutaj zadziałał automat – rząd został odwołany i trzeba było interweniować, chociażby w związku z tymi Jednostkami Nadwiślańskimi. Pierwszego dnia przyszedłem do URM i spotkałem się z Wojciechem Włodarczykiem, moim poprzednikiem, który przyszedł do pracy. Powiedziałem mu, że zostałem powołany na szefa URM, a on po prostu zabrał się i wyszedł, nie przekazując mi nawet żadnych informacji.
Jako zaufany człowiek Pawlaka na pewno uczestniczył pan w rozmowach koalicyjnych z SLD po wyborach w 1993 roku. Jak one przebiegały?
Kluczowym problemem było to, kto zostanie premierem. Wybory wygrał SLD i to ta partia powinna wskazać szefa rządu, ale Pawlak postawił sprawę twardo – albo będzie premierem, albo PSL nie wchodzi do koalicji. Sojusz się trochę ociągał, ale poszedł na takie rozwiązanie. Drugą ważną sprawą byli wojewodowie – w umowie koalicyjnej wprowadziliśmy zasadę, że wojewodą zostaje kandydat tej partii, która na danym terenie zdobyła więcej głosów. Ale Pawlak prowadził własną politykę, przynajmniej czterech wojewodów powołał niezgodnie z tą zasadą i SLD się z tego powodu burzył. Osobiście miałem problem z kuratorami, bo niektórych pozostawiłem na stanowiskach i pretensje miały do mnie obie partie. Ale w polityce trzeba znosić tego typu sytuacje.
Dlaczego dosyć szybko zaczęło się to wszystko sypać?
Wałęsa nieustannie chciał przyspieszać, a Pawlak nie był specjalnie dynamiczny. Podejmowanie decyzji trwało długo, niektóre sprawy były odkładane na bok. Wałęsa zaczął się irytować i krytykować Pawlaka. Do tego doszła krytyka ze strony SLD, który był niezadowolony z układu rządowego. A sprawę przypieczętowała afera z zakupami komputerów dla rządu. Media oskarżyły Pawlaka, że firma InterAms, która dostarczała komputery, należała do jego kolegi. Wałęsa groził rozwiązaniem parlamentu. W tej rzeczywistości Pawlak się wypalił jako premier.
Uważa pan, że Pawlak musiał odejść z funkcji premiera?
On myślał, że nie odejdzie. Michał Strąk wymyślił trzy propozycje wyjścia z kryzysu politycznego, które złożył SLD. Sądził, że Sojusz na żadną się nie zgodzi i w ten sposób Pawlak pozostanie na stanowisku, to były propozycje do odrzucenia. Niestety, kierownictwo SLD wybrało wariant, w myśl którego to Józef Oleksy, marszałek Sejmu, zostaje szefem rządu. Wówczas Pawlak musiał odejść.
Czy w tamtych czasach też zachowywaliście się, jakbyście byli zarazem w rządzie i opozycji?
Pawlak po wyjściu z rządu zachowywał się jak polityk opozycji. Nie mógł darować SLD utraty stanowiska. Nieustannie instruował ministrów PSL, w tym mnie, jak mamy postępować. A myśmy mieli zupełnie inne wytyczne od premiera Oleksego, a później Cimoszewicza. Wie pani, że po Oleksym to ja miałem być premierem? Po aferze Olina, która zmiotła Oleksego, prezydent Aleksander Kwaśniewski zaprosił mnie na rozmowę i powiedział, że wysunie moją kandydaturę na szefa rządu, ale musi porozumieć się z Pawlakiem. Pawlak się nie zgodził.
Dlaczego? Nie chciał, żeby partia odzyskała urząd premiera?
Mówiło się, że chciał na tym stanowisku Mirosława Pietrewicza, ale na to nie zgodził się Kwaśniewski. W rezultacie kompromisowym kandydatem okazał się Cimoszewicz i urząd premiera pozostał przy SLD.
Był pan zły na Pawlaka?
Nie. Prezes partii ma prawo podejmować takie decyzje. Szkoda tylko, że nie skorzystał z okazji, żeby PSL ponownie miało premiera. Zbigniew Siemiątkowski, bliski współpracownik Kwaśniewskiego, a teraz mój kolega z uczelni, do dzisiaj mi przypomina, że mogłem zostać szefem rządu. Pawlak uważał, że to on powinien być premierem, ale jego powrót był niemożliwy. Pawlak był w sporze z Kwaśniewskim, a jest bardzo pamiętliwy, długo nosi urazę.
W działalności publicznej pełnił pan jeszcze jedną funkcję – został pan członkiem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, choć PSL było wówczas w opozycji. Jak to się stało?
Moją kandydaturę popierały SLD i PSL, ale tych głosów było za mało. Za to w AWS był poseł, Krzysztof Oksiuta, który studiował na wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie byłem prodziekanem ds. studenckich. W stanie wojennym został złapany z ulotkami i trafiłby do więzienia, gdyby nie poręczenie z uczelni, które mu napisałem. To właśnie on namówił kilka osób z AWS, żeby zagłosowały na mnie podczas wyborów na członków KRRiT.
W tamtej kadencji wybuchła afera Rywina, w którą KRRiT była zamieszana, a prezydent Aleksander Kwaśniewski żądał, żebyście wszyscy podali się z tego powodu do dymisji.
Według mnie Krajowa Rada miała rację, proponując przepisy, wedle których właściciele mediów papierowych nie powinni przejmować udziałów w telewizjach. Nie powinno być nadmiernej koncentracji mediów w jednym ręku. Tyle że był to przepis niewygodny dla części graczy na rynku medialnym. A że nawinął się Lew Rywin ze swoją kuriozalną propozycją sprzedaży ustawy za 17 mln złotych, to była to doskonała okazja, żeby wywołać aferę. Chcę podkreślić, że po pierwsze, Rywin nie miał żadnego kontaktu z KRRiT. Po drugie, projekt ustawy, który miał trafić do Sejmu, mógł być całkowicie zmieniony w procesie legislacyjnym. A tymczasem stworzono wrażenie, że sprawa była przesądzona.
Uważa pan, że ta afera była dęta?
Tak uważam, choć dziś, gdy ktoś tak mówi, to uchodzi niemalże za wspólnika Rywina.
Nie wiem, jakie Rywin miał urojenia, że wyobrażał sobie, iż za pieniądze może zagwarantować konkretny kształt ustawy.
Ale dyrektor Janina Sokołowska z KRRiT, skazana za wykreślenie z projektu ustawy o radiofonii i telewizji słynnych słów „lub czasopisma", popełniła samobójstwo.
Nie wiem, jakie były prawdziwe motywy jej czynu, ale sądzę, że ją zaszczuto. Nie wierzę, żeby wina leżała po jej stronie. Tym bardziej że zmiana tego przepisu w tę czy tamtą stronę była możliwa na wielu późniejszych etapach procesu legislacyjnego.
PSL w ostatnich wyborach ledwo wszedł do Sejmu. Myśli pan, że macie jeszcze szansę na odbicie się w polityce?
Nasza baza społeczna zasadniczo się zmieniła i dlatego zmalała nasza siła. Niby rolników jest dużo, ale wytwarzają zaledwie 2 proc. PKB. Na 1,5 mln gospodarstw rolniczych tylko 300–400 tys. to gospodarstwa towarowe, a reszta – socjalne, które dzisiaj głosują na PiS. To, że PSL przetrwał na scenie politycznej 27 lat, jest zasługą posłów tej partii, od pokoleń związanych z ruchem ludowym. Oni często krzyczeli na prezesów, skakali nam do oczu, do mnie też krzyczeli „pokaż, czy masz spracowane ręce", lecz trzymali się partii. Ale sytuacja się zmieniła. Na spotkania przychodzą dziś sami starzy ludzie. Młodzi mają inne sprawy, zainteresowania i inny punkt widzenia. Kiedyś takie zebranie na wsi to było wystąpienie polityka, dyskusja, a potem kolacja, sto lat i wszyscy rozchodzili się zadowoleni. Dziś każdy po zebraniu jedzie w swoją stronę.
Aleksander Łuczak jest historykiem ruchu ludowego. Był działaczem ZSL od 1966 r., wicepremierem i ministrem edukacji w rządzie Waldemara Pawlaka (1993–1995), przewodniczącym Komitetu Badań Naukowych (1995-1997) oraz przewodniczącym KRRiTV (2003-2005)
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95