Wybory prezydenckie w USA: Hillary Clinton i Donald Trump na ostatniej prostej

Te wybory prezydenckie zmienią Amerykę bardziej niż jakiekolwiek w czasie ostatnich stu lat. Niestety, nie na lepsze.

Aktualizacja: 05.11.2016 21:58 Publikacja: 03.11.2016 11:29

Hillary Clinton ceni sobie nowoczesne narzędzia komunikacji, ale powinna korzystać z nich nieco rozw

Hillary Clinton ceni sobie nowoczesne narzędzia komunikacji, ale powinna korzystać z nich nieco rozważniej.

Foto: Reuters/Forum, Kevin Lamarque

Trudno sobie wyobrazić gorszy termin oddania artykułu. Piszę go w dniach, gdy amerykańskimi wyborami wstrząsnęło kolejne tsunami w postaci oświadczenia szefa FBI Jamesa Comeya, że wznowione zostaje śledztwo w sprawie e-maili Hillary Clinton. Mój artykuł ukaże się już po częściowym przynajmniej wyjaśnieniu tej sprawy, ale na kilka dni przed wyborami 8 listopada.

Bardzo lubię się zakładać, grać w ruletkę i nawet bawiłam się (choć nie wiem, dlaczego) na wyścigach konnych – ale nie będę ryzykować przewidywań na temat tego, co się będzie działo przez następne dni. Można w każdym razie powiedzieć, że nigdy jeszcze w historii USA nie było takich wyborów prezydenckich, nawet jeśli nie weźmie się pod uwagę wydarzeń ostatnich dni.

Oto kandydatami na prezydenta są dwie osoby, które mają najwyższy w historii odsetek niepopularności, wahający się między 65 a 72 proc. Nic więc dziwnego, że wiele słychać o wyborze między jednym a drugim złem.

Kontekst i ewentualne konsekwencje ostatnich wydarzeń nie tylko są ciekawe, ale też doskonale ilustrują dzisiejszą Amerykę. Po pierwsze – afera mailowa dotycząca Hillary Clinton. Jest bardzo skomplikowana i występuje w niej wiele postaci. Jej fani znają wszystkie daty, okoliczności i zawiłości, ja jednak postaram się streścić co ciekawsze fakty.

W marcu 2015 roku wyszło na jaw (nie wiadomo, kto i od kiedy wiedział o tym w węższym gronie, do którego należał też prezydent Barack Obama), że będąc sekretarzem stanu USA w latach 2009–2013, Hillary Clinton posługiwała się w korespondencji internetowej serwerem prywatnym, a nie oficjalnym – co obowiązuje każdego urzędnika państwowego. Sprawa wyszła na jaw w kontekście odpowiedzialności Clinton za wydarzenia w Bengazi w Libii i początków jej kampanii prezydenckiej. Śledztwa w tej sprawie prowadziły komisje Kongresu, Departament Sprawiedliwości, FBI i oczywiście dziennikarze.

Serwer cieknie!

5 lipca bieżącego roku James Comey wydał oświadczenie, że śledztwo FBI wykazało, iż Hillary Clinton była „nadzwyczaj nieostrożna" w posługiwaniu się swoją korespondencją internetową, ale FBI nie proponuje stawiania jej żadnych formalnych zarzutów. 6 lipca naczelna prokurator Loretta Lynch potwierdziła, że żadne zarzuty nie zostaną postawione. Ale przedtem, 27 czerwca, mąż Hillary i były prezydent Bill Clinton spotkał się w tajemnicy, w samolocie stojącym już na pasach startowych, z Lorettą Lynch. Trzeba jeszcze wspomnieć, że pani ta swoją karierę zaczynała w czasach urzędowania Billa i wymieniana jest wśród kilku osób, które Hillary może mianować do Sądu Najwyższego.

Konwencja Partii Republikańskiej rozpoczęła się 15 lipca, a Demokratycznej – 25 lipca, czyli prawie natychmiast po „oczyszczeniu Hillary" z formalnych zarzutów w sprawie maili.

O mailach mówili przez rok wszyscy – demokraci i republikanie. Wielu zwolenników Berniego Sandersa było niemile zdziwionych, że w najlepszym momencie kampanii przestał on nagle mówić o mailach i skupił się na kontaktach Hillary Clinton z „bankierami z Wall Street". Republikanie nacierali, dziennikarze i różne organizacje zajmujące się przestrzeganiem prawa żądali więcej informacji oraz dostępu do maili i wyników śledztwa. Wszystko na próżno, póki do akcji nie wkroczyła WikiLeaks, ujawniając wewnętrzną korespondencję kierownictwa Partii Demokratycznej, a jakiś czas później szefa kampanii Hillary Clinton Johna Podesty oraz ponad 33 tysiące maili z prywatnego komputera Clinton.

Sytuacja gmatwała się coraz bardziej. Z jednej strony Donald Trump mówił codziennie o mailach Hillary, z drugiej strony dokonała już ona kilkakrotnie bardzo lubianego w Stanach aktu skruchy, który zwykle zapewnia grzesznikom przebaczenie opinii publicznej. Takie publiczne pokajanie się jest popularne zwłaszcza wśród polityków obu partii złapanych na pozamałżeńskich igraszkach. Cudzołożnik staje zazwyczaj z małżonką przed kamerami i mówi o swojej miłości do żony oraz chwilowym zaćmieniu – nawet jeśli zaćmienie trwało latami lub dotyczyło kilku pań, w tym prostytutek. Bill Clinton, gdy był prezydentem i pojawiła się plotka o pannie Lewinsky, najpierw szedł w zaparte, trzymając się za ręce z Hillary, która zwalała wszystkie oskarżenia na karb „szerokiej prawicowej konspiracji", potem skłamał o swoich stosunkach z Moniką, a później przepraszał naród.

W sprawie maili mniej więcej do lipca 2016 roku media starały się być jako tako obiektywne, ale po obu konwencjach można było zauważyć silne przesunięcie poparcia w stronę Hillary Clinton. Tak zwane liberalne media zostały oskarżone przez swoich najliberalniejszych kolegów, że gdy przez rok naśmiewały się z Donalda Trumpa, robiły mu bezpłatną kampanię. Chyba po raz pierwszy w historii USA media stały się stroną w kampanii wyborczej i na przykład wszystkie kanały telewizyjne, z wyjątkiem FoxNews, stanęły po stronie Clinton, przestając oddzielać już – co jeszcze 20 lat temu było świętością – informacje od komentarza.

Faszysta Trump?

Czołowe liberalne gazety – „The New York Times" czy „Washington Post" – tłumaczyły swoją stronniczość zagrożeniem, jakie Donald Trump stanowi dla demokracji. Kryje się w tym oczywiście paradoks. Jednym z elementów demokracji są obiektywne, „bezpartyjne" media. Jednocześnie powstaje pytanie, czy demokratyczne media mogą dopuścić do władzy nie-liberalnego-nie-demokratycznego-przyszłego-być-może dyktatora. Porównywano często populizm Trumpa do populizmu Viktora Orbána, Marine Le Pen, Jarosława Kaczyńskiego, a nawet Hitlera. Ten ostatni brzmiał oczywiście najgroźniej, dlatego że wiadomo, co zrobił i jak demokracja weimarska utorowała mu drogę do zwycięstwa.

O ile nietrudno się zgodzić z poglądem, że Trump jest demagogiem i populistą w błazeńskim czasem stylu, o tyle Ameryce dalej do faszyzmu niż do jakiegokolwiek innego systemu. Amerykanie nawet nie wiedzą dokładnie, co to faszyzm, poza tym, że to coś okropnego. Istnieje jednak coś, co określa się w politologii terminem „minimum faszystowskie". Zgodnie z tą doktryną mamy do czynienia z faszyzmem, gdy istnieje zdyscyplinowany ruch mający niekwestionowanego lidera, panuje jednopartyjny system, a państwo stosuje politykę terroru i propagandy. Nawet pięciu Donaldów Trumpów nie mogłoby czegoś takiego dokonać w Ameryce. Ojcowie założyciele USA zadbali o następne pokolenia, formułując konstytucję z wieloma demokratycznymi zabezpieczeniami, a mentalność i kultura polityczna Amerykanów nigdy nie pozwalały im żywić sympatii ani do faszyzmu, ani do komunizmu.

W sytuacji mobilizacji mediów mainstreamowych stacja telewizyjna FoxNews, mimo że pro-Trumpowa, zyskała na popularności, gdyż zapraszała do każdej debaty jego prawdziwych, a nie malowanych, przeciwników i krytyków. Czołowa dziennikarka FoxNews Megan Kelly naraziła się Trumpowi w czasie jednej z pierwszych debat i od tej pory stali się oficjalnymi oponentami.

Tymczasem w innej stacji – szeroko znanej na świecie CNN – doszło do kompromitacji standardu uczciwości dziennikarskiej. Jedną ze stałych komentatorek była Donna Brazile, szara eminencja w Partii Demokratycznej, która została w lipcu przewodniczącą partii in tempore. Tymczasem WikiLeaks ujawniła, że Donna Brazile przekazywała Hillary Clinton pytania, które mogą być jej zadawane w czasie debat. CNN wyrzuciło Brazile, ale okazało się, że paranoicznie brzmiące oskarżenia Trumpa, iż media spiskują przeciwko niemu, w jakiejś mierze są prawdziwe.

To tylko jedna z przyczyn, dla których obecna kampania wyborcza nie tylko jest najdziwniejsza w historii Ameryki, ale też – niezależnie od tego, kto wygra – zmieni Amerykę oraz doprowadzi jej obywateli i zagranicę do innego myślenia o USA.

Piszę głównie o Hillary, gdyż Donald Trump jest w jakimś sensie dużo prostszy. Jestem przekonana, choć nie mam na to dowodów (ale może WikiLeaks jakieś mi podrzuci?), że Trump wszedł do kampanii wyborczej dla kawału. Nie tylko wszyscy obserwatorzy, ale i on sam nie spodziewał się, że przebrnie choćby przez kilka debat i prawyborów z 17 kandydatami. Gdy jednak okazało się, że jego prymitywne, wulgarne i spontaniczne wystąpienia wywołują entuzjazm, zaczął iść do przodu i powiedział zgodnie chyba z prawdą: „gdybym nawet wyszedł na Piątą Aleję i zaczął strzelać z karabinu maszynowego, nie straciłbym swoich najbardziej zdeterminowanych entuzjastów".

Jego marsz doprowadził właściwie do rozpadu Partii Republikańskiej. Nie chodzi nawet o to, że odcięli się od niego najbardziej znani i szanowani przywódcy tego ugrupowania, ale o to, że jego zwolennicy zasilili szeregi tej partii i będą może stanowić jej trzon. Ten trzon jest w swojej masie dość antypatyczny, mniej wykształcony, mniej rozumiejący politykę i bardzo żądny zemsty na politykach, którzy doprowadzili kraj do katastrofy. USA nie są na skraju przepaści, ale w oczach bezrobotnych lub nisko opłacanych i pozbawionych perspektywy Amerykanów, zwłaszcza białych, rzeczywistość tak może wyglądać. Trump kieruje ich frustrację na imigrantów (nie tylko nielegalnych), na muzułmanów, ale przede wszystkim na korupcję panującą w elicie politycznej.

Jego wyborcy nie rozumieją, że Trump należy do tej samej rodziny korupcyjnej – nie płaci podatków i sam inicjuje bankructwa swoich przedsiębiorstw, żeby nie ponosić strat. W odpowiedzi na te zarzuty kandydat przekonuje zresztą, że robi to wszystko w majestacie prawa i trzeba po prostu zmienić prawo.

W ostatnich tygodniach Trump wystąpił z programem antykorupcyjnym zatytułowanym „Osuszyć bagno w Waszyngtonie". Program ten nie tylko jest bardzo dobry: jest również bezpośrednim ciosem w politykę Billa Clintona, który zniósł ostatnie obowiązujące jeszcze reguły etyczne w polityce. Do kilku pierwszych proponowanych przez Trumpa reform należą: wprowadzenie na nowo pięcioletniego zakazu lobbingu dla przedstawicieli władzy wykonawczej i legislacyjnej; dokładne zdefiniowanie, czym jest lobbing, by byli politycy nie mogli zatrudniać się jako lobbyści pod nazwami doradców czy konsultantów; dożywotni zakaz lobbowania na rzecz obcych państw dla wyższych urzędników państwowych i zakaz zbierania pieniędzy na wybory w USA przez lobbystów reprezentujących inne państwa.

Dotąd zarówno Trump, jak i Clinton tonęli w ogólnikach i w związku z tym niezbyt różnili się w kwestiach programowych. On obiecywał znieść system opieki zwany Obamacare, ona – mocno go zreformować, oboje obiecywali wzrost zatrudnienia i powrót różnych przemysłów do USA, oboje obiecywali równowagę budżetu, choć nie było jasne, jak by tego dokonali, oboje obiecywali sprawiedliwsze podatki, choć rozumieli to inaczej. Różnili się przede wszystkim w tonie i „klimatach".

Hillary mówiła, że nadaje się na prezydenta, bo ma olbrzymie doświadczenie polityczne, Trump ripostował, że właśnie to nieudane doświadczenie polityczne powinno ją dyskwalifikować. Hillary zapewniała, że ma różne nowe pomysły na wprowadzenie pokoju na Bliskim Wschodzie, na rozwiązanie kryzysu czy raczej zakończenie wojny syryjskiej, na rozbicie ISIS. Trump złośliwie pytał, czemu nie dzieli się tymi pomysłami z Obamą i pozwala mu przegrywać na tych polach.

Sam Trump przedstawiał siebie jako przyszłego „najlepszego prezydenta stworzonego przez Boga" i chwalił się swoim doświadczeniem bardzo udanego biznesmena. Okazuje się jednak, że jego działania nie były zazwyczaj zbyt udane, że doprowadził do bankructwa wielu swoich przedsiębiorstw, że zatrudniał przy budowie nielegalnych imigrantów oraz sprowadzał surowce i półprodukty z Chin, chociaż oficjalnie był takim zachowaniom przeciwny.

Na pozór wydaje się, że kandydaci różnią się stosunkiem do Rosji i Putina. Nieznający się zbytnio na polityce zagranicznej Trump z czasem się rozkręcił i chwalił Putina, o którym raz mówił, że się świetnie znają, a raz, że się nigdy nie widzieli. Kilkakrotnie deklarował, że USA nie będą bronić krajów członkowskich NATO (do których zaliczył również Japonię i Arabię Saudyjską), jeśli nie będą one płacić swoich składek członkowskich, chwalił Putina jako wybitnego przywódcę i akceptował agresję Rosji na Ukrainę, w czym nie było nic dziwnego, gdyż jeden z jego głównych doradców – Paul Manaford – był przedtem szarą eminencją byłego prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza.

Moskiewski trop

Gdy zaczęły się pojawiać kolejne partie dokumentów WikiLeaks – wszystkie bez wyjątku szkodzące Hillary Clinton i jej otoczeniu – pojawiła się teoria, że Moskwa ingeruje w wybory amerykańskie, by prezydentem został Donald Trump.

Myślę jednak, że Rosji zależy przede wszystkim na chaosie, na atmosferze podejrzeń i zamieszaniu w głowach Amerykanów. Nie wykluczam nawet, że do wyborów pojawią się jakieś dokumenty kompromitujące Trumpa, które też mogą być częścią strategii Putina.

Jeśli Clinton ostatnio ostro wypowiada się o Putinie, to robi to przede wszystkim w kontekście anty-Trumpowym. Z pewnością chciałaby, żeby zapomniano, że była architektem przyjacielskich stosunków z Rosją i firma lobbingowa braci Podesta, z których jeden jest szefem jej kampanii, przyjmowała pieniądze od Putina, by wpłynąć na złagodzenie sankcji nałożonych na Rosję po jej ataku na Ukrainę.

Oboje kandydatów otacza smrodek różnych afer korupcyjnych. Problem polega na ich rozmiarach. O Trumpie na razie wiadomo, że jego Trump University na Florydzie był niezbyt uczciwym przedsięwzięciem i że w tej sprawie śledztwo prowadziła prokuratura na Florydzie. Fundacja Trumpa nie dawała pieniędzy ani na weteranów, ani na programy filantropijne.

Z kolei Fundacja Clintonów to twór specjalny, dotąd w Ameryce nieznany. Istnieje podejrzenie, że Hillary Clinton „zgubiła" kilkadziesiąt tysięcy maili, które dotyczyły właśnie fundacji. Z niepełnej dokumentacji ujawnionej przez WikiLeaks wyłania się niezwykły obraz fundacji, która pozwalała obcym państwom wpływać na politykę amerykańską. Na przykład Arabia Saudyjska czy Maroko wpłacały poważne kwoty na rzecz fundacji, która następnie, jakby całkiem niezależnie, załatwiała ich przedstawicielom spotkania z sekretarzem stanu Hillary Clinton. Inną formą korupcji praktykowaną w fundacji było zapraszanie Billa i Hillary (w czasach, gdy nie była ona sekretarzem stanu) na odczyty, za które płacono im honorarium rzędu kilkuset tysięcy dolarów. Celowały w tym banki – czyli Wall Street – do czego pił Bernie Sanders, domagając się ujawnienia, co Hillary mówiła bankierom.

Gdy w końcu dowiedzieliśmy się – dzięki WikiLeaks – co mówiła, okazało się, że były to prawdy inne, jeśli nie odwrotne, niż na wiecach wyborczych: na przykład, że chętnie widziałaby Unię Amerykańską na kształt Unii Europejskiej, z wolnym przepływem ludzi i kapitału.

Romansowi demokraci

To, o czym napisałam powyżej, było wszystkim znane do piątku 28 października i zakładano, że mimo to Hillary Clinton jednak wybory wygra. Wyniki badań opinii publicznej są bardzo rozbieżne, ale konkretne analizy popularności i frekwencji w poszczególnych hrabstwach i stanach wskazywały na Hillary. 15 milionów wyborców, którzy skorzystali już z możliwości wcześniejszego głosowania, oddało podobno głosy w większości na Partię Demokratyczną.

I nagle, w piątek wieczorem, gdy życie polityczne powinno zamrzeć na weekend, wszystkich poderwało na nogi tsunami.

Szef FBI James Comey zawiadomił tego dnia na piśmie Kongres, że FBI wszczęło na nowo śledztwo w sprawie zaginionych maili Hillary Clinton.

Nowo odnalezionych maili jest tyle, że nie wiadomo, czy uda się do wyborów je zanalizować. I co będzie dalej? Czy FBI będzie prowadziło śledztwo przeciwko wybranej prezydent? A jeśli wygra Trump, to czy można zakładać, że śledztwo będzie prowadzone bezstronnie? Na ile informacja o wszczęciu śledztwa wpłynie na wynik wyborów? Nie wiadomo.

Ale na zakończenie tego skomplikowanego artykułu mały bonus dla tych, którzy doczytali do końca.

Huma Abedin i Anthony Weiner są małżeństwem – od kilku tygodni w separacji. Huma jest najbliższą współpracownicą Hillary Clinton, jej alter ego. Anthony Weiner był siedmiokrotnie wybierany do Kongresu USA i cieszy się opinią protegowanego samego Billa Clintona. Podobno małżeństwo Humy i Anthony'ego zaaranżowali Hillary i Bill.

Nowa faza śledztwa w sprawie maili Hillary wzięła się stąd, że FBI znalazło w komputerze Anthony'ego kilkadziesiąt tysięcy maili pochodzących z komputera Hillary, które znalazły się tam za pośrednictwem Humy. A samo śledztwo FBI dotyczyło bynajmniej nie polityki, lecz korespondencji Anthony'ego z anonimową piętnastolatką, której Anthony posyłał zdjęcia swego obnażonego przyrodzenia.

Okazuje się, że Anthony jest nałogowym sexterem, czyli osobą, która lubi dzielić się z innymi pikantnymi zdjęciami siebie samego. Przyłapany raz w 2011 roku, zrezygnował z Kongresu, za drugim razem odpadł z kandydowania na burmistrza Nowego Jorku, za trzecim – Huma zarządziła separację, za czwartym, ze względu na wiek nieletniej, wkroczyło FBI.

I teraz można zadać pytanie, kto najbardziej wpłynął na wybory w USA: Putin czy przyrodzenie Weinera?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą