Do świata poezji Julii Hartwig wprowadzali mnie rodzice. A na półce z poezją jej tomiki zajmowały u nas szczególne miejsce. Pamiętam mocno już sfatygowany tomik „Pożegnania", do którego często zaglądaliśmy. Jest dużo starszy ode mnie, bo wydany w 1956 roku. Jako dziecko długo zastanawiałem się nad tytułem, bo to było takie „pożegnanie" na powitanie.
Julia Hartwig zawsze wydawała mi się przybyszem z innego świata. Europejką, wtedy gdy było to jeszcze pojęcie bardzo abstrakcyjne. Była obywatelką świata. Każdy, kto czytał jej przekłady poetów francuskich i amerykańskich, zorientował się, że musi za nimi stać naprawdę wielka poetka. „Tygodnik Powszechny" z pewnością nie wyobrażał sobie, że tak niezwykłe wiersze może napisać kobieta, bo przy jednej z pierwszych publikacji dodał w jej imieniu literę „n" i stała się „Julianem".