W niniejszym felietonie będę używała skrótu anglojęzycznego zwrotu NGO, który ma to do siebie, że obejmuje wszystko, o czym mówimy, ale maskuje, że te organizacje są często związane z rządem lub jego pieniędzmi i bywają dochodowe co najmniej dla osób je prowadzących.
Coraz to słychać, że rząd przygotowuje albo nową ustawę o tych organizacjach, albo nowelizację obowiązującej obecnie. Zagrożenie nie czyha jednak w samych ustawach, lecz w tym, czym są, mają być i mogą być te organizacje. Przypomina to trochę awantury o ustawy o sądownictwie, gdzie przecież najważniejsze są: istota pojęcia „sprawiedliwość", ludzie, którzy w tym sądownictwie pracują, i intencje, jakie przyświecają obu walczącym ze sobą obozom. Przyglądam się i współpracuję z NGO-sami od pół wieku. Pojęcie „społeczeństwo obywatelskie" i funkcjonujące w nim organizacje pozarządowe pojawiły się w Polsce dopiero w latach 80., choć było można je dostrzegać i w czasach PRL – wówczas każdy wiedział, które są przybudówkami PZPR (np. Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej), które były tolerowane (np. towarzystwa naukowe) i które były tolerowane, ale źle widziane przez władze (np. duszpasterstwo akademickie).