Z powodów politycznych musiał pan w latach 30. emigrować do Czechosłowacji. We wrześniu 1933 r. był pan w Zakopanem, gotowy do ucieczki. Jak ona dokładnie wyglądała?
Wyszliśmy na podwórze. Na parę kroków od drzwi stał już przewodnik, dobrze mi znany p. Stanisław Krzeptowski. Trochę miałem obawę, wiedząc, że p. Stanisław za kołnierz nie wylewa. Był trzeźwy. Po półgodzinnej jeździe p. Krzeptowski zatrzymał szofera, zaznaczając głośno, że to jest miejsce, w którym się zwyczajnie rozpoczyna polowanie na dziki. Po odjeździe auta zarządził, że na wypadek spotkania ze strażnikiem granicznym on będzie udawał kupca drzewnego, a ja jego rzeczoznawcę. Zgodziłem się naturalnie na tę funkcję, choć nie nadarzyła się sposobność wypróbowania mojej zdolności, gdyż strażników nigdzie nie spotkaliśmy.
W pewnej chwili przewodnik stanął i uroczyście zakomunikował, że do granicy czeskiej jest już bardzo blisko, a stanowi ją pas wyrąbanego lasu, na kilkadziesiąt metrów szeroki. Strażnicy polscy rzadko chodzą, trzymając się przeważnie domów i schronisk. Dziś ich na pewno nie ma, bo śpią po bibie. Dalej (Krzeptowski) nas prowadził skrajem lasu i zboczami. Na moim zegarku była godzina piąta minut trzydzieści rano, gdy doszedłem do kamiennego słupa, na którym widniała litera „P". Był to polski słup graniczny. Coś mnie na chwilę ścisnęło za gardło, szarpnęła gorycz i żal.
Wielokrotnie stykał się pan z Józefem Piłsudskim. Jak go pan ocenia?
Pan Piłsudski odszedł do wieczności uznany za wzór wszelkich cnót i doskonałości, a na wieczny odpoczynek wyznaczono mu miejsce przeznaczone dla największych w narodzie. Ja zostałem przez niego spotwarzony i sponiewierany, przez jego zwolenników i służalców odarty z owoców mej pracy. W swoją wielkość i wiekopomne zasługi przede wszystkim uwierzył sam Piłsudski, robiąc z tego nienaruszalny kanon.