Jest wrzesień 2008 r., Lance Armstrong poinformował właśnie świat, że wraca do zawodowego uprawiania sportu. „Jeżeli wygra Tour de France po raz ósmy, stanie się już nie legendą, a bogiem kolarstwa" – prowadzący główne wydanie „Wiadomości" dziennikarz prawie krzyczy, przekazując tę informację. Z tego swojego podniecenia powiedział o Armstrongu, kolarstwie i współczesnym sporcie więcej, niż niejeden komentator przez całe życie. Amerykanin wrócił, bo chciał stać się bogiem. I dlatego jego powrót skończył się upadkiem tak spektakularnym jak cała ta historia. A co najważniejsze, to wszystko musiało się wydarzyć, ta opowieść nie mogła potoczyć się inaczej.
Armstrong podjął decyzję o powrocie dwa miesiące przed jej ogłoszeniem, kiedy w lipcu musiał bezsilnie patrzeć jak Tour de France wygrywa Carlos Sastre. Kolarz pomagier, którego zadaniem było dotąd usługiwanie lepszym i silniejszym od niego. Gość, który rozwoził bidony, stał w żółtej koszulce na Polach Elizejskich. Nie zrobił nic spektakularnego, żeby na to zasłużyć. Nie urwał się rywalom na kilkadziesiąt kilometrów przed metą, nie popędził na złamanie karku po wąskiej drodze w Pirenejach szybciej niż inni. Wygrał, bo jakoś tak wyszło. Ktoś wpadł na dopingu, ktoś się przewrócił, kto inny miał zatrucie żołądkowe. Przeciętność największego wyścigu świata osiągnęła wtedy swoją masę krytyczną.
Armstrong poczuł się osobiście dotknięty tamtym zwycięstwem. I popełnił grzech, który doprowadzał w końcu do upadku każdego tragicznego bohatera. Dał się ponieść temu, co starożytni Grecy nazywali hybris, aroganckiej pewności siebie, wierze, że jest się równym bogom, kimś, komu nie można zadać cierpienia.
Każdy bohater tragiczny jest skazany na upadek. Nie jest ideałem, który należy naśladować, ale ostrzeżeniem. Na końcu doznawali zawsze większego cierpienia niż ci, którzy nie zrobili nic godnego uwagi ani zapamiętania. Taka była cena, jaką płacili za zbliżenie się do boskości.
Boskości, którą we współczesnym sporcie ofiarowuje doping. To on umożliwia wybicie się ponad przeciętność, dokonanie czegoś heroicznego, zapisanie się w pamięci. Armstrong, co prawda nie wprost, ale przyznawał się do stosowania niedozwolonych środków na wiele lat przed tym, zanim dorwała go agencja antydopingowa. W swojej biografii pisał, że nie da się wygrać Tour de France „na samej sałacie", a doktora Michele'a Ferrariego, nazywanego przez dziennikarzy „doktorem zło", twórcę wielkiego dopingowego imperium, nazwał jedną z nielicznych osób, które „wiedzą, o co chodzi w kolarstwie". Ale jednocześnie musiał brać udział w przedstawieniu, którego ostatni akt odgrywa od kilku lat, przekonując cały świat o swojej skrusze.