Musicie zarabiać grosze

Rozmowa z Paulem Lavertym, scenarzystą filmu „Polak potrzebny od zaraz”

Aktualizacja: 08.03.2008 00:46 Publikacja: 08.03.2008 00:45

Musicie zarabiać grosze

Foto: SPI

Rz: Skąd wzięła się idea zrobienia filmu o polskich emigrantach w Londynie?

Po „Wietrze buszującym w jęczmieniu”, którego akcja toczyła się w latach 20. poprzedniego wieku, chcieliśmy z Kenem zmierzyć się z czymś współczesnym. Pomyśleliśmy, że jednym z najpoważniejszych problemów naszego czasu jest emigracja. Miliony ludzi opuszczają dziś swoje kraje, by gdzie indziej szukać pracy i lepszego życia. Afrykanie przyjeżdżają do Europy. Mieszkańcy Ameryki Południowej i Środkowej przedostają się do Stanów Zjednoczonych, często nielegalnie. Ludzie z krajów postkomunistycznych szukają pracy na Zachodzie. A że brytyjska gospodarka ma się nieźle, Londyn stał się ostatnio mekką dla tysięcy ludzi szukających pracy. Także dla Polaków.

Za scenariusz „Polaka potrzebnego od zaraz” dostał pan nagrodę na festiwalu w Wenecji. Jurorzy podkreślali, że temat był niekonwencjonalnie przedstawiony, ale też świetnie zdokumentowany.

Dobrze poznałem środowisko emigrantów. Byłem zaskoczony, jak bardzo ci ludzie są oszukiwani i źle traktowani. Pracodawcy często zatrudniają ich na czarno, bo wówczas nie muszą płacić ubezpieczenia. Potrącają im olbrzymie sumy za byle jakie zakwaterowanie. I nie zawsze ich regularnie wynagradzają. W Birmingham dużo czasu spędziłem z pracującymi w jednej z fabryk polskimi robotnikami, którzy nie dostawali pieniędzy całymi tygodniami. Słyszałem o emigrantach zatrudnianych na okres próbny, a potem bezpardonowo wyrzucanych z roboty. I o wypadkach, jakie zdarzają się na budowach i w fabrykach, bo robotnicy nie są odpowiednio przeszkoleni. To przerażająca eksploatacja.

Podobna do tej, jaką uprawia bohaterka pana filmu?

Tak. Niestety, angielski system pozwala na takie praktyki. Co więcej, niemal je wymusza. Rząd przymyka oczy na nierespektowanie minimalnych stawek, bo gdyby wszyscy zarabiali godziwe pieniądze, gospodarce groziłaby inflacja. I o tym chcieliśmy z Kenem opowiedzieć w „Polaku potrzebnym od zaraz”.

Kino początku XXI wieku to przede wszystkim rozrywka. Wierzy pan ciągle w jego społeczną misję?

Śmiech i zabawa są potrzebne, ale sam mam inne doświadczenia życiowe i własne spojrzenie na świat, którym chcę się z widzami dzielić. Trzeba mówić o tym, jak polityka wpływa na życie jednostek.Jednak, kiedy patrzy się na listy kasowych przebojów, królują na nich niemal wyłącznie hollywoodzkie hity.

Liczby w box office’ach nie są w stanie zmusić mnie do poświęcenia dwóch lat życia na kręcenie bezmyślnej komedii. Ale czasem zdarzają się cuda. Nawet w Hollywoodzie powstaje dzisiaj sporo obrazów, które wnikliwie analizują stan współczesnego świata. Te filmy nie są skierowane do masowej publiczności, jednak zyskują swoją publiczność. Okazuje się, że jest na rynku miejsce także na inne obrazy. Nasz „Wiatr buszujący w zbożu” we Francji znalazł się na trzecim miejscu, tuż za „Miami Vice” i „Piratami z Karaibów”, a w Madrycie zajął piąte miejsce.

Jest pan z wykształcenia prawnikiem, był pan adwokatem, angażował się pan w obronę praw człowieka w Nikaragui. Czy te doświadczenia przydają się w kinie?

Zdecydowanie tak. Prawnik spotyka na swojej drodze ludzi z bardzo różnych środowisk. Poznaje historie kobiet bitych przez mężów, morderców, osób, które walczą o prawa do dzieci. Swoją pierwszą pracę w kinie też zresztą zawdzięczam doświadczeniom nikaraguańskim. Po pobycie tam chciałem o Nikaragui zrobić film i dlatego nawiązałem kontakt z Kenem. Tak powstała „Carla’s Song”. Potem powstało „Mam na imię Joe”. I dalej już poszło.

Pracuje pan z Kenem Loachem od ponad dziesięciu lat, a wasza współpraca przypomina trochę relacje Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza.

To fantastyczna sprawa, gdy odnajdują się ludzie, którzy odbierają na podobnych falach, a jednocześnie są na tyle różni, że mogą sobie nawzajem dużo dać. Tak chyba było w przypadku polskich twórców. Wiem, że oni nie tylko razem tworzyli, ale również przyjaźnili się. Mnie i Kena też, mimo pewnej różnicy wieku, dużo łączy. Interesują nas podobne historie, śmiejemy się z tych samych dowcipów.

I nie wchodzimy sobie nawzajem w drogę. Mamy różne zawody i zadania. Ja tworzę charaktery, buduję historię. Ken przenosi to na ekran.

Czy w czasie zdjęć bywa pan na planie?

Jestem tam zawsze. Wbrew temu, co na ogół ludzie myślą, Ken nie improwizuje, bo nasze scenariusze są bardzo precyzyjne. Ale nawet w okresie zdjęciowym dużo rozmawiamy, analizujemy ujęcia. Zdarza się, że pod wpływem różnych drobnych zdarzeń, w czasie pracy coś w scenariuszu zmieniamy. Na przykład kiedy przy „Polaku...” znaleźliśmy się w Katowicach, kiedy przejechałem się po mieście i porozmawiałem z ludźmi – wieczorem usiadłem, żeby dopisać kilka scen. Zdjęcia, które Lesław Żurek, filmowy Karol, pokazuje Angie, są jego prywatnymi fotografiami.

Dlaczego Ken Loach pracuje głównie z amatorami i z nieznanymi aktorami?

Bo oni są bardziej naturalni. Poza tym nie kojarzą się z wcześniej granymi postaciami, potrafią wpisać się w postać bohatera. Ale zdarza się przecież, że w naszych filmach grają znani wykonawcy, jak choćby laureat Oscara Adrien Brody czy znakomity Peter Mullan. Tyle że Ken nie proponuje im ról dlatego, że mają sławne nazwiska, lecz dlatego, że pasują do roli.

A potem nie pokazuje im scenariusza?

On ma zwyczaj kręcenia filmu chronologicznie, po kolei. Lubi zaskakiwać aktorów, wzbudzać ich ciekawość. Uważa, że dzięki temu zachowują się na planie naturalnie. Ta zasada świetnie się sprawdza przy niezawodowych aktorach. Nie znając scenariusza, są na planie bardziej spontaniczni, dokonują fantastycznych rzeczy. A zawodowcy też nie narzekają.

Odnieśliście z Loachem wiele dużych, międzynarodowych sukcesów. Czy nigdy nie kusiło was, żeby przenieść się do Hollywood?

Nie mam ochoty spędzić życia, przepisując i udoskonalając czyjeś teksty, które mnie w gruncie rzeczy nie interesują. Nie chcę też, żeby ktoś wziął moją opowieść i adaptował ją na potrzeby hollywoodzkie, dopisując happy end. Poza tym obaj – i ja, i Ken – chcemy obracać się w sferze spraw, które znamy i czujemy.

Jakbym słyszała polskiego mistrza kina Andrzeja Wajdę.

Mogę to zrozumieć. Praca w obcym kraju wymaga wielokrotnie większego wysiłku. Człowiek nie zna kultury, czasem języka. Ale oczywiście są fantastyczne historie, które można opowiedzieć tylko w określonych miejscach.

Filmy Loacha zdobywają nagrody na wielkich festiwalach, a Loach we Francji, Hiszpanii, w Polsce jest przyjmowany jak mistrz. Mam jednak wrażenie, że w rodzinnej Anglii nie jest specjalnie fetowany. Najtrudniej być prorokiem we własnym kraju?

Różnie bywa. Na przykład „Słodka szesnastka” czy „Mam na imię Joe” były bardzo dobrze przyjęte w Szkocji. „Wiatr buszujący w jęczmieniu” miał świetne recenzje w Irlandii. Ale rynek angielski dawno został podbity przez Hollywood. Cóż, skoro ktoś woli zajadać się hamburgerami z McDonalda, zamiast smakować narodowe potrawy...

A jak pana zdaniem artyści europejscy powinni walczyć z hollywoodzkimi hamburgerami?

Kino odzwierciedla obecny trend amerykanizacji całej światowej kultury. Przeciwstawienie się tej tendencji wymaga zgodnej polityki kulturalnej i promowania dzieł narodowych. Tymczasem w Anglii kolejne wydania wiadomości w Sky News zdominowane są przez informacje o Madonnie adoptującej dziecko i nowych okularach słonecznych żony Beckhama. A o naszym „Wietrze buszującym w jęczmieniu” dziennikarz „The Sun” pisze, że to film, którego nie wolno oglądać. W ten sposób na pewno nie wygramy z zalewem hollywoodzkim.

Czy pan sam nigdy nie chciałby stanąć za kamerą?

Chyba nie. Czasem myślę, że fajnie byłoby wybierać aktorów, inscenizować, tworzyć na planie sytuacje... Ale tak naprawdę uwielbiam pisać. Zwłaszcza dla Kena. Jest tak dużo wydarzeń, które mnie intrygują. Tylu fascynujących ludzi. Uwielbiam taki moment, gdy mogę rzucić się w następny temat, odkrywać go dla siebie. Ja mam taki charakter, że łatwo się uzależniam. Pisanie scenariuszy stało się moim nałogiem.

Ur. 1957 w Indiach. Ojciec był Szkotem, matka – Irlandką. Skończył filozofię i prawo. Pracował jako adwokat, potem wyjechał do Nikaragui jako obrońca praw człowieka. Od 1995 r. współpracuje jako scenarzysta z Kenem Loachem. Zrobili razem osiem filmów: „Pieść Carli”, „Mam na imię Joe”, „Chleb i róże”, „Słodka szesnastka” (nagroda za scenariusz w Cannes), „Ae Fond Kiss”, „Bilety”,„Wiatr buszujący w zbożu” i „Polak potrzebny od zaraz” (nagroda za scenariusz w Wenecji).

Rz: Skąd wzięła się idea zrobienia filmu o polskich emigrantach w Londynie?

Po „Wietrze buszującym w jęczmieniu”, którego akcja toczyła się w latach 20. poprzedniego wieku, chcieliśmy z Kenem zmierzyć się z czymś współczesnym. Pomyśleliśmy, że jednym z najpoważniejszych problemów naszego czasu jest emigracja. Miliony ludzi opuszczają dziś swoje kraje, by gdzie indziej szukać pracy i lepszego życia. Afrykanie przyjeżdżają do Europy. Mieszkańcy Ameryki Południowej i Środkowej przedostają się do Stanów Zjednoczonych, często nielegalnie. Ludzie z krajów postkomunistycznych szukają pracy na Zachodzie. A że brytyjska gospodarka ma się nieźle, Londyn stał się ostatnio mekką dla tysięcy ludzi szukających pracy. Także dla Polaków.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą