Trzęsienie sumień

Głównym powodem fiaska misji pomocowej na Haiti jest nasz strach przed kontaktem z biednymi ludźmi żyjącymi w innej kulturze oraz odrzucanie sposobów, które dowiodły, że są skuteczne

Publikacja: 30.01.2010 14:00

Trzęsienie sumień

Foto: AFP

Są takie tragedie ludzkie, przy których cichną spory polityczne, przestajemy myśleć o sobie i ogarnia nas empatia wobec innego człowieka. Bezinteresowna, czysta, pozbawiona egoistycznych oczekiwań nagrody za okazane współczucie i pomoc materialną. Owszem, w innych okolicznościach będziemy debatować nad sensownością pomocy rozwojowej, będziemy szukać jakiegoś sposobu, by pogodzić moralny imperatyw nakazujący pomagać biedniejszym z naiwnymi wezwaniami do globalnej redystrybucji bogactwa. Ale nie wobec takiej tragedii jak trzęsienie ziemi na Haiti, prawda? Nie wobec śmierci 150 tysięcy ludzi, dramatu setek tysięcy i tak naznaczonych życiowym cierpieniem bliźnich.

W obliczu takiego kataklizmu żaden przyzwoity człowiek nie będzie próbował ugrać coś dla siebie. Nikt nie odważy się wykorzystać ludzki instynkt nakazujący nam pomagać drugiemu człowiekowi w medialnej kampanii, której celem byłoby ukazanie naszej moralnej wyższości nad innymi. Nikt, prawda?

No więc, nieprawda. Od momentu trzęsienia ziemi na Haiti 12 stycznia tragedia setek tysięcy ludzi została przemieniona w międzynarodową arenę sporów politycznych, których celem ma być wykazanie własnej przewagi moralnej nad innymi darczyńcami i udowodnienie światu, że nam zależy na Haiti bardziej niż wszystkim innym. Już nie chodzi o ofiary, ale o poprawienie samopoczucia własnego i pogorszenie samopoczucia innych uczestników wyścigu o prymat w czynieniu dobra na świecie.

[srodtytul]Niesłuszna pomoc[/srodtytul]

Brylują w tym oczywiście media, zwłaszcza bulwarowe, których czytelnicy na początku stycznia zapewne nie wiedzieli, gdzie leży Haiti, a kilka dni później stawali się – w swoim rozumieniu – jego wielkimi darczyńcami. Pomoc uzyskała status moralnej misji nie tylko zresztą za sprawą mediów, ale też gwiazd Hollywood i estrady. I w zasadzie nie ma w tym nic złego. Żyjemy w cywilizacji medialnej, że użyję banalnej myśli, więc przemienianie ludzkiego altruizmu w szopkę medialną ma już długą historię. Nie ma się co obrażać na sam fakt wykorzystywania gwiazd, telewizji i Internetu do zbiórki pieniędzy na zbożny cel. Gorzej, że rządy przy okazji Haiti doskonale wpasowały się w grę pod tytułem: „Pokaż, jak bardzo ci zależy”.

Polskie władze zaproponowały na początek pomoc dla ofiar w wysokości 50 tysięcy dolarów, jednak już kilka dni później minister Sikorski zrozumiał, że tym razem lekko przelicytował i okazało się, że potrafimy wysłać na miejsce tragedii więcej pieniędzy, a nawet zespoły ratunkowe. Co – zdaniem Sikorskiego – oznaczało już, że „Polska jest jednym z krajów najbardziej pomagających Haiti”.

Prezydent Senegalu poszedł jeszcze dalej: wielu mieszkańców Haiti to potomkowie niewolników wywożonych m.in. z terenów obecnego Senegalu, więc Abdoulaye Wade zasugerował, by wrócili do domu i obiecał wydzielenie dla nich regionu do zamieszkania. Pikanterii tej propozycji dodaje fakt, że przodkowie prezydenta Wadego byli afrykańskimi właścicielami i handlarzami niewolników (prezydent pochodzi z rodziny królewskiej). Zaproszenie Haitańczyków do Senegalu byłoby więc formą zadośćuczynienia obecnych władz tego kraju za cierpienia zgotowane w XIX wieku przodkom ofiar trzęsienia ziemi.

Przy okazji fali pomocy dla Haiti brytyjskie bulwarówki rozpisywały się o „ogromnym sercu naszego narodu”, a Amerykanie trąbili, jak bardzo dumni są z tego powodu, że są Amerykanami. Na bok odeszły polityczne dyrdymały i rozważania co dla biednych jest lepsze: ryba czy wędka. Jak napisał jeden z czytelników „LA Daily News”: „Żadnych grup fokusowych. Żadnej manipulacji. Żadnych przesłuchań w Kongresie. Po prostu pomoc”.

Żeby jednak Amerykanie nie poczuli się zbyt anielsko, do akcji wkroczyli Francuzi, którym przecież też zależało na tym, by pokazać światu, jak bardzo zależy im na Haiti. Ustami swojego ambasadora na Haiti Francuzi uznali, że Port au Prince stało się „aneksem Waszyngtonu”, a Amerykanie nie przyjechali do Haiti, by pomagać, tylko okupować wyspę i uniemożliwiać Francuzom udzielanie pomocy właściwej.

W sukurs Francuzom przyszła znana krytyczka korporacji, zwłaszcza amerykańskich, Naomi Klein. Sytuacja na Haiti jest wręcz wymarzoną ilustracją tez zawartych w jej książce „Doktryna szoku”, w której dowodzi, że Stany Zjednoczone każdą tragedię na świecie wykorzystują w celu rozpoczęcia wolnorynkowej orgii kończącej się nieodmiennie nędzą niewinnych ludzi. Tak było w 1989 roku, gdy terapie szokowe w krajach Europy Wschodniej doprowadziły nas do biedy i upadku, tak było też np. z tsunami w 2004 roku, które umożliwiło amerykańskim korporacjom wejście na dziewiczy teren azjatycki, bezlitosną eksploatację ludzi i surowców oraz stworzenie na świecie przekonania, że dla korporacyjnego ładu amerykańskiego nie ma alternatywy (po angielsku: there is no alternative, w skrócie TINA).

Klein krytykuje „niesłuszne” sposoby udzielania pomocy, czyli te proponowane przez krwiożerczy biznes – w przeciwieństwie do rzekomo bezinteresownej pomocy udzielanej przez pomocowe korporacje humanitarne – twierdząc, że zamiana „wiosek rybackich z ich tradycyjnym modelem życia na plaże i hotele dla turystów” jest nieopisaną tragedią dla mieszkańców.

[srodtytul]Gdzie te gangi?[/srodtytul]

Rozróżnienie na złe i dobre sposoby udzielania Haitańczykom pomocy nie jest wyłącznie specjalnością francuską, ani lewicową. Wszyscy zaniepokojeni zbyt „agresywną” obecnością kościelnych organizacji charytatywnych mają okazję pomóc Haiti przez organizację o nazwie Non Believers Giving Aid (Pomoc od Niewierzących). Celem tej w zasadzie religijnej organizacji powołanej przez sektę ateistów kierowaną przez wybitnego biologa Richarda Dawkinsa jest obnażenie „kłamstwa, jakoby człowiekowi, który chce być dobry, potrzebny jest Bóg” i wykazanie, że ateiści – mimo że „nie mają Kościoła, który zbiera od nich datki i uczestniczy w konkurencji dobroczynności na pokaz” – też potrafią pomóc innym. Inaczej mówiąc, religijni pomagają dla podrasowania statystyk, ateiści – wyłącznie z nienaruszonej zabobonami dobroci serca.

Ateiści zachęcają, by dawać tylko w jeden właściwy sposób, amerykański teleewangelista Pat Robertson poszedł dalej, wzywając, by w ogóle nie dawać, bo Haitańczycy sami sobie są winni, wyznając wudu i zsyłając na siebie karę boską w postaci trzęsienia ziemi. Natomiast znany radiowiec Rush Limbaugh odradza dawanie, bo „skąd mamy pewność, że pieniądze pójdą na Haiti, a nie na dotacje na kampanie polityczne Obamy?”.

Czy to możliwe, by ludzie byli aż tak małostkowi? By w obliczu tak olbrzymiej tragedii myśleli wyłącznie o własnej wyższości moralnej i politycznej? Dlaczego nie potrafimy przyjąć do wiadomości, że Haitańczykom jest dziś naprawdę obojętne, czy dostaną ratujące życie pieniądze od prawicowych baptystów, wyznawców myśli Fidela Castro albo pasjonatów ateizmu zaczytanych w „Bogu urojonym”.

[wyimek]Uczciwi ludzie, którym należałoby pomóc, żyją w slumsach. A nam rozmawia się łatwiej i skuteczniej z gangsterami, których stać na garnitur i mydło[/wyimek]

Bo przecież ironią całej operacji jest fakt, że mimo tych męczących i rozdzierających dusze dylematów rozrabianych na Zachodzie pomoc do Haitańczyków nie dociera, przynajmniej nie w formie, jakiej można by oczekiwać. I nie chodzi o naszą niewystarczającą szczodrobliwość – tej mamy pod dostatkiem. Głównym powodem fiaska misji pomocowej jest nasz strach przed prawdziwym kontaktem z czarnymi biednymi ludźmi żyjącymi w innej kulturze oraz odrzucanie sposobów pomocy, które dowiodły, że są skuteczne.

Brytyjska specjalistka od pomocy międzynarodowej Linda Polman pisała niedawno w „Timesie” o przerażeniu, jakie towarzyszy pracownikom organizacji humanitarnych na Haiti. Ratownicy wydobywali ciała z ruin pięciogwiazdkowych hoteli, budynków w bogatych dzielnicach, jednak nie zapuszczali się do biednych rejonów Port au Prince w obawie przed „gangami”. Wielu pracowników pomocowych nie ma prawa zapuszczać się w miasto bez zbrojnej obstawy, którą dysponuje ONZ. A ONZ, który stracił wielu pracowników w trzęsieniu ziemi, nie chce podejmować ryzyka, co kończy się tym, że w wielu miejscach Port au Prince po prostu nie było ratowników.

Dodatkowo CNN, które zdominowało przekaz medialny ze stolicy Haiti, opowiada non stop o rzekomych gangach grasujących po mieście – Linda Polman twierdzi, że relacje te są ogromnie przesadzone, a poziom agresji tłumu i gangsteryzmu jest nieporównywalnie mniejszy od tego, co działo się np. w Nowym Orleanie po przejściu huraganu Katrina. Obraz Haiti odbierany przez świat jest zatem w dużym stopniu obrazem widzianym przez Amerykanów, dla których Haiti od dawna stanowi olbrzymi problem – natury politycznej, gospodarczej, humanitarnej, ale nie tylko.

Wśród wielu ludzi dobrej woli nie tylko w Ameryce przerażenie wzbudza fakt, że wudu jest oficjalnie uznaną religią w tym kraju, a większość jego mieszkańców to czarni żyjący w nieopisanej biedzie. To równanie składa się w całość: czarni plus wudu plus bieda = gangi mordujące za garść cukru i kilo bananów. Jeśli dodamy do tego dziesięć tysięcy amerykańskich żołnierzy rozlokowanych w Port au Prince, z pewnością w akcie dobrej woli ze strony władz amerykańskich, to zamiast operacji humanitarnej mamy wojnę, a zamiast pomocy biednym ludziom strach przed jakimkolwiek ryzykiem.

To są oczywiście przesądy ilustrujące nasze chore wyobrażenia o ludziach, których nie znamy i poznać nie chcemy. Nie chcemy podejmować ryzyka, nawet w sytuacjach, w których jest ono istotą działania: np. coraz większą rolę w doborze projektów pomocowych odgrywa kryterium zagrożenia dla pracowników. Z jednej strony trudno się temu dziwić, bo nikt nie powinien szastać życiem innych. Z drugiej jednak zbyt mocno wierzymy, że każda sfera ludzkiej działalności powinna być pozbawiona ryzyka. Dzieciom nie pozwalamy bawić się na podwórkach i huśtać na huśtawkach, a nawet instytucje wyspecjalizowane w działaniach niebezpiecznych, takie jak wojsko czy policja, zżera strach przed ryzykiem. Generał sir Michael Rose, były dowódca brytyjskich sił specjalnych SAS, pisał niedawno o „tchórzostwie moralnym” wojskowych powodującym „najbardziej katastrofalny upadek etosu żołnierskiego we współczesnej historii”.

Czy zatem należy się dziwić pracownikom organizacji humanitarnych niechętnym do zapuszczania się w serce haitańskich slumsów? Niestety paradoksem krajów biednych jest fakt, że uciemiężeni życiem uczciwi ludzie, którym należałoby pomóc, żyją w slumsach i innych miejscach budzących nasze przerażenie, a w drogich hotelach i pałacach rządowych mieszkają gangsterzy. A nam rozmawia się łatwiej i skuteczniej z gangsterami, których stać na garnitur i mydło, niż z ich ofiarami.

[srodtytul]Malownicza wizja biedy[/srodtytul]

Niechęci do ryzyka towarzyszy niezmienna wola testowania środków pomocy, które nie działają. Naomi Klein i jej zwolennicy uważają, że największym problemem biednych jest zachowanie w nieskażonej formie ich środowiska życiowego. W magazynie „The Nation” niedawno rozczulająco pisała o sieciach azjatyckich rybaków suszących się na plażach w promieniach słońca, które znikają pod kilofami hotelowych deweloperów. W tej wersji świata największą tragedią biednej dziewczyny jest zmiana zawodu z żony rybaka na zatrudnioną przez amerykańską korporację kelnerkę w hotelu. Obawiam się, że są to niestety bajdurzenia osoby, która nigdy w życiu nie żyła ze sprzedaży ryb na azjatyckiej albo afrykańskiej plaży.

Warto przy okazji pamiętać, że bieda i niedorozwój, które wydają się Naomi Klein godne utrzymania w formie skansenów ekonomicznych, nie są wynikiem nieokiełznanych sił natury. Trzęsienia ziemi – owszem są, ale przecież nie wszystkie trzęsienia ziemi powodują takie skutki jak to na Haiti. Trzęsienie w Los Angeles w 1994 roku o sile 6,7 w skali Richtera zabiło 70 osób i spowodowało zniszczenia na sumę 20 milionów dolarów. W wyniku trzęsienia w 1989 roku w San Francisco o porównywalnej skali zginęły 63 osoby, kilka tysięcy straciło dach nad głową. Różnica jest oczywista – Kalifornia jest bogatym, dobrze rządzonym i przygotowanym na odparcie skutków kataklizmów stanem Ameryki, a Haiti to światowy nędzarz. Po trzęsieniu ziemi nie tylko rozpadły się domy: okazało się, że nawet lotnisko i port nie nadają się do przyjęcia pomocy.

Obecna niedola Haiti powinna przypomnieć o fakcie, który jak dotąd rzadko się pojawia w mediach przy okazji tragedii. Rozwiązaniem dającym temu krajowi możliwość wyjścia z nędzy nie jest pomoc charytatywna ani utrzymywanie w nim na siłę prymitywnej gospodarki wolnej od korporacyjnej trucizny. Przez wieki Haiti, podobnie jak wiele innych biednych krajów Południa, było wykorzystywane przez bogatszych kolonizatorów. Jednak dziś jedyną drogą wyjścia z tej pętli uzależnienia od pomocy Zachodu jest otwarcie się na świat. Natomiast naszym obowiązkiem jako krajów bogatych (naszym, bo Polska jest krajem bogatym) jest opieranie się próbom ograniczania potencjału wzrostu gospodarczego na świecie w imię tzw. wyższych celów, czyli np. walki z ociepleniem klimatu. Haitańczycy i inni biedacy tego świata mają szansę na wyjście z nędzy tylko wtedy, gdy ich kraj znajdzie się w kręgu globalnego wzrostu gospodarczego.

Paradoksalnie nie jest to tak niemożliwe, jakby się wydawało. Dzięki prężnemu haitańskiemu lobby w USA w 2006 roku Kongres przegłosował umowę o kryptonimie „Hope” dającą haitańskim wytwórcom tekstyliów bezcłowy i nieograniczony dostęp do rynku amerykańskiego przez dziesięć lat. Od jakiegoś czasu trwa fala powrotów Haitańczyków wykształconych za granicą i gotowych zaryzykować założenie biznesu w ojczyźnie. Jeśli wejściu Haiti na rynek amerykański towarzyszyć będzie rozbudowa infrastruktury w kraju, a przede wszystkim lepsze rządy, to Haiti wcale nie musi być skazane na wieczne odgrywanie roli najbiedniejszego państwa zachodniej półkuli.

Dla nas tragedia Haitańczyków stała się odskocznią do epatowania się nawzajem własnym strachem, politycznymi uprzedzeniami i obrazami nędzy nieszczęśliwych ludzi. Oby dla nich była pierwszym krokiem ku samodzielności i pomyślności.

Są takie tragedie ludzkie, przy których cichną spory polityczne, przestajemy myśleć o sobie i ogarnia nas empatia wobec innego człowieka. Bezinteresowna, czysta, pozbawiona egoistycznych oczekiwań nagrody za okazane współczucie i pomoc materialną. Owszem, w innych okolicznościach będziemy debatować nad sensownością pomocy rozwojowej, będziemy szukać jakiegoś sposobu, by pogodzić moralny imperatyw nakazujący pomagać biedniejszym z naiwnymi wezwaniami do globalnej redystrybucji bogactwa. Ale nie wobec takiej tragedii jak trzęsienie ziemi na Haiti, prawda? Nie wobec śmierci 150 tysięcy ludzi, dramatu setek tysięcy i tak naznaczonych życiowym cierpieniem bliźnich.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą