Tytuł jest nawiązaniem do sztuki Wiktora Szenderowicza granej w Teatrze Współczesnym. Teatrze, który wrósł w krajobraz Warszawy, jak na przykład cukiernia Bliklego.
Współczesny przeżył ostatnie półwiecze ze wszystkimi przeszkodami: okserami, rowami z wodą, szlabanami itd. przede wszystkim dzięki zaletom jego założyciela i długoletniego dyrektora Erwina Axera. I ja przeżyłem tam blisko 20 lat, uczestnicząc we wszystkim sukcesach – i plamach – tej sceny. Różne też mam wspomnienia. Na przykład nie zapomnę chwili, kiedy wchodzę na scenę i widzę przed sobą w pierwszym rzędzie wszystkie portrety: Bierut, Rokossowski, Cyrankiewicz. Zaszczycili pamflet Zegadłowicza „Domek z kart”. Był to rok 1953.
Artyści Współczesnego to była wtedy liga mistrzów. Największą gwiazdą był niewątpliwie Tadzio Łomnicki – najlepszy aktor drugiej połowy XX wieku. Pomimo wielu dziwactw lubiłem go. To jedyny aktor, z którym mogłem rozmawiać o teatrze. Wiedział o nim wszystko. Naprawdę WIELKI aktor. „Wielki” – słowo zużyte, którym określa się teraz byle celebrytę.
To był pomnik. Wystarczy wspomnieć choćby „Artura Ui” – superkreacja, choć w czasie prób bywało różnie. Kiedy reżyser zapytał Tadzia: „Ty to tak chcesz grać?”, otrzymał zwięzłą odpowiedź: „Pierdol się”. Rola wywołała entuzjazm nie tylko w Warszawie, Tadziu miał sukces także na gościnnych występach w Leningradzie.
Druga taka perełka to Łatka w „Dożywociu”. Obserwowałem go z odległości pół metra jako Birbancki. Grał wszystkich swoich wielkich poprzedników – Żółkowskiego, Rapackiego, Panczykowskiego – i siebie. Był genialny. W Londynie oszołomił krytykę i publiczność. Natychmiast dostał kilka propozycji filmowych, ale… No właśnie – język – dla niego bariera nie do przeskoczenia.