Kuprianow dostał 25 lat łagru. Wyszedł po sześciu, zrehabilitowany przez Nikitę Chruszczowa. Andropow awansował do Moskwy.
– Życie, Jura, jest jak mokry pokład i żeby się na nim nie pośliznąć, trzeba uważać, gdzie nogi stawiasz.
Jurij Andropow na całe życie zapamiętał te słowa starego bosmana, który go uczył w latach 30. pływać na Wołdze. I ani razu się nie pośliznął. Ani posłując na Węgrzech w 1956 roku, ani szefując KGB od 1967 do 1982 roku, ani też na czele ZSRR w końcówce życia. Po jego śmierci latem 1984 roku jeden z pietrozawodskich zaułków w centrum miasta (łączy prospekty Lenina i Marksa) nazwano jego imieniem... Tam pod jedynką w Karczmie Pietrowskiej spotykam się czasem z Jurą Naumowem (naprzeciwko był dom Dierżawina), a pod pod numerem piątym w dużym różowo-beżowym gmachu mieści się obecnie siedziba FSB, dawniej KGB.
Andropow nieraz powracał pamięcią do swoich karelskich doświadczeń. We wrześniu 1981 roku na spotkaniu z szefem polskiego MSW Czesławem Kiszczakiem w związku z planami wprowadzenia stanu wojennego, przestrzegał Polaka przed masowymi represjami, które mogą nasilić opór i wywołać szum na Zachodzie. Radząc aresztować jeno kluczowe figury polskiej opozycji, dał przykład z pracy flisaków karelskich.
– A kiedy na rzece przy spławianiu drewna robią się zatory, ostrożnie wyławiają „kluczową” belkę, reszta zaś sama spływa z nurtem wody.
[srodtytul]11 lutego[/srodtytul]
Jeden z bohaterów nowej powieści Alberta Pinola „Pandora w Kongu” (wyd. Noir sur Blanc) mówi:
– Różnica między literaturą a przemysłem literackim, panie Thomson, polega na tym, że ta pierwsza przynależy literom, a ta druga – cyfrom.
Tym zdaniem pan redaktor Harlington podkreślił, że interes wydawcy (alias mecenasa) nie wchodzi w krąg interesów autora. Przy tym nie chodzi o kasę ani o miejsce na listach przebojów, rankingów, bestsellerów. Chodzi o czas. Autorzy się nie spieszą. Szkoda, że wydawcy (i redaktorzy) o tym nie wiedzą.
Za każdym razem, kiedy ktoś mnie pogania, chcąc zachęcić do śpiechu, mam ochotę opowiedzieć anegdotę z życia Leonarda da Vinci. Ku przestrodze.
[b]* * *[/b]
W 1494 roku Leonardo odesłany był do księcia Mediolanu Ludwika Sforzy. Książę lubił grę na lutni, toteż Leonardo wiózł ze sobą lutnię własnoręcznie zrobioną (kształu końskiej głowy ze srebra), by pokazać księciu, jak też można grać. Oczarowany jego grą (oraz innymi talentami) książę Sforza zamówił u niego „Ostatnią wieczerzę” dla dominikanów Santa Marii della Grazie. Leonardo przystąpił do malowidła ściany kościoła pod czujnym okiem przeora. Po jakimś czasie przeor poskarżył się księciu, że Leonardo próżnuje, zamiast pracować. Pokazało mu się dziwne, że malarz medytuje po całych dniach, nie biorąc palety do ręki. Książę Sforza wezwał Leonarda do wyjaśnienia.
– Widzisz, książę, kiedy doszedłem do twarzy Chrysta, to pojąłem, że malując wcześniej twarze apostołów, wzniosłem się na wyżyny, z których pojąłem, że Tej lepiej nie kończyć.
Wyjaśnił księciu Sforzy, że majstrowie swojego dzieła tym większe osiągają efekty, im mniej się trudzą. Oni tworzą swoje pomysły w umyśle, nadają im formę i dopiero potem za pomocą rąk (jak w teatrze cieni...) pokazują to, co odbija się w duchu.
Donos przeora dominikanów rozwiązał mu drugi problem – to znaczy lico Judasza.