Cienie na wodzie

Dziennik północny.

Publikacja: 10.04.2010 02:59

Z „przenośnej cerkwi” z czasów Piotra I ostał się jedynie kamień. W latach 80. minionego stulecia or

Z „przenośnej cerkwi” z czasów Piotra I ostał się jedynie kamień. W latach 80. minionego stulecia ormiański rzeźbiarz Dawidan ustawił na nim gołe dziewczę odlane z brązu

Foto: Fotorzepa, MW Mariusz Wilk

Red

[srodtytul]Pietrozawodsk, 1 lutego[/srodtytul]

[i]Optyka wymaga silnego oświetlenia, a silne oświetlenie daje głębokie cienie.

David Hockney[/i]

W Wiedzy tajemnej Davida Hockneya czytam, że cień nie pojawiał się w sztuce nigdzie poza Europą. Twórcy obrazów w Chinach, Persji, Indiach, mimo swego wyrafinowania, nigdy nie stosowali cienia. Żaden z nich... Nie ma też cieni w naskalnych obrazach grot Lascaux, w obrazach egipskich czy bizantyjskich ni w malarstwie średniowiecznej Europy.

Zapytał raz pewną chińską damę o bardzo wyrafinowanym smaku, dlaczego tak jest. Odpowiedziała, że nie były potrzebne. A czemu malowali je Europejczycy? Ponieważ je widzicie.

Hockney wiąże pojawienie się cienia w sztuce europejskiej z wprowdzeniem urządzenia optycznego camera obscura do instrumentarium artysty. Stąd rozpoczyna się boom na obrazy i projekcja optyczna podbija świat. Ale jest to tylko jedna z metod widzenia i to taka, która nas od świata separuje – dodaje.

Jeśli uświadomimy sobie, że do 1839 roku camera obscura była nieomal tajemnicą, a Kościół (poprzez kontrolę obrazów) sprawował władzę nad społeczeństwem, to zauważymy, że ta władza zaczęła słabnąć wraz z początkiem produkcji camery. W ślad za soczewką władza nad publiką przeniosła się do mediów. Teraz mamy kolejną rewolucję. Produkuje się miliony nowych kamer (nawet w telefonach). Świat oglądamy w lustrach i soczewkach.

Porównując chiński zwój do europejskiego obrazu, Wiedza tajemna Hockneya powiada: To nie jest okno Albertiego. Nie znajdujemy się na zewnątrz sceny, lecz idziemy przez pejzaż, z którym jesteśmy dość blisko związani... Wędrujemy po świecie, przyjmując różne punkty widzenia, a nie tylko jeden.

[srodtytul]2 lutego[/srodtytul]

Moja włóczęga po Pietrozawodsku przypomina błądzenie po zbiorach tutejszej biblioteki. W ciągu trzech stuleci swojego istnienia miasto wielokroć zmieniało oblicze... Ulice nazywają się inaczej niż kiedyś i wiodą gdzie indziej lub zgoła donikąd. Chramy poznikały – ich miejsce zajęły teatry i bary. Nowe pomniki ustawiono na placach starych posągów. Sczezł dom gubernatora poety Dierżawina, tylko tablica ukazuje, gdzie się znajdował. Cmentarz niemiecki zalano asfaltem, a na mogile inżyniera Gascoigne’a auta parkują. Nawet rzeka Łososinka innym korytem płynie! Wystarczy porównać Pietrozawodsk na dawnych odkrytkach z widokówkami obecnej stolicy Karelii, aby odkryć, że to różne miasta. I kogokolwiek pytam o przeszłość, każdy co innego plecie. A robi to z taką pewnością siebie, iż – mimo woli – mu nie wierzę.

Żeby samemu się zorientować, wyszedłem z biblioteki z naręczem planów i rycin Pietrowskiej słobody – od sztychów topograficznych pułkownika artylerii Wittwera z 1720 roku i Tichona Balandina z 1810 roku do mapki archeologa Andrieja Spiridonowa, który niedawno rozkopywał pierwszą osadę nad Łososinką w parku Kultury i Odpoczynku. Na dworze śnieży od wielu dni (jak w powieściowym Karsie...). Brudne niebo uciska głowy brodzących po chodniku w kaszy śryżu, soli i piachu na grubej skorupie lodu. Od biblioteki do parku Kultury dwa kroki, wystarczy przejść ulicą Puszkina do prospektu Marksa (na rogu bar XxxX, w którym się można nieźle „ooooderwać”), dalej hotel Maski na miejscu spalonego soboru Wniebowstąpienia Pańskiego i zaczyna się park.

W parku było zupełnie pusto... Ni żywego ducha, jeśli nie liczyć zachrypniętych wron. Aż trudno uwierzyć, patrząc na to zapuszczenie, że miasto tutaj się poczęło. Że gdzieś opodal stał dwór Piotra Wielkiego, i że sam imperator sadził wokół niego brzozy według estetycznych prawideł kompozycji francuskich ogrodów barokowych XVII wieku.

Ze starych planów i rycin widać, że był to typowy dla cara nomady „dwór pochodowy” – coś w rodzaju wieży u Saamów. Stąd miniaturowe rozmiary zespołu pałacowo-parkowego – zaledwie 100 metrów wzdłuż i 200 wszerz – przy zachowaniu wszystkich kanonicznych elementów „francuskiego” parku. Główną osią kompozycyjną porządkującą przestrzeń kompleksu była szeroka aleja, która zaczynała się u wodnego lusterka sztucznej sadzawki przed centralnym ryzalitem dworu w kulminacyjnym punkcie parku i opadała reliefem brzegowym ku zwierciadlanej perspektywie Jeziora Onieżskiego.

Nawiasem mówiąc, w pierwotnych wierzeniach odbicie w wodzie jest duszą tego, co się odbija, i pewnie to atawizm mi podszepnął, że dusze Pietrowskiej słobody i Pietrozawodska najlepiej pokazać w lustrze Oniego. A i teraz niektórzy uczeni – na przykład Japończyk Emoto czy też Niemiec Schauberger – twierdzą, że woda „pamięta”, więc może kiedyś zobaczymy w zwierciadle jeziora, jak naprawdę wyglądał dwór Piotra I w „Bieriezowej roszczi”. Bo dzisiaj można się oprzeć na źródłach niewiele bardziej wiarygodnych niż starzyki Balandina.

Dzisiaj po dworze Piotra I nie pozostało śladu i nawet jego miejsce niełatwo określić, chociaż Spiridonow ponoć na nie trafił i coś tam wykopał. Dankow mi mówił, rycząc ze śmiechu, że ponad 70 procent przedmiotów znalezionych tu przez Andrieja, to okruchy szkła do wina, tudzież szczątki holenderskich fajek. A przecież Ołoniecki kraj w onym czasie zamieszkiwali niepijący i niepalący wyznawcy starego obrzędu. Ot, następny dowód, że słobodę Pietrowską zakładali Niemcy.

Kilkadziesiąt sążni od sadzawki w kierunku jeziora Piotr I na czas pobytu w „Bieriezowej roszczi” rozstawiał tak zwaną pochodową cerkiew, to znaczy stawiał namiot nad kamieniem – ołtarzem ofiarnym. Z czasów piotrowych jedynie kamień się ostał. W latach 80. minionego stulecia ormiański rzeźbiarz Dawidan ustawił na nim gołe dziewczę odlane z brązu. Czasem przychodzę do niej, aby się pomodlić.

[srodtytul]3 lutego[/srodtytul]

Niedawno wpadła mi w ręce książka Franka Westermana „Inżynierowie dusz”. Holenderski autor podróżował w 1990 roku tropem Paustowskiego, konfrontując świat z jego odbiciem w opowieściach Konstantina Gieorgijewicza. Westermanowi nie mieściło się w głowie, że autor „Losów Karola Longesville’a” mógł tak lekceważyć socjalistyczną rzeczywistość i nie trzymać się faktów. Byłem zdumiony – wyznał po wizycie w siedzibie redakcji „Świata Paustowskiego” – że nawet we wspomnieniach zręcznie żonglował faktami. Lecz ozdabianie bajkami opowieści o życiu to jedno, a podporządkowanie własnej biografii regułom sztuki pisarskiej to coś zupełnie innego. To sugeruje egzystencję między prawdą a legendą.

Mnie zdumiał pietrozawodski epizod podróży Westermana. Obudził się na stacji „Fabryki Piotra” (nazwa miasta w wolnym przekładzie autora), przypomniał sobie, że odlewano tu brąz (?), i że car Piotr zamawiał tu puszki, po czym udał się na śniadanie do wagonu restauracyjnego. Do stolika zamiast kelnera podszedł doń myśliwy z pękiem skór na ramieniu i zaproponował kupno paru ogonów gronostaja dla żony lub kochanki. Dziwi, że Frank nie zauważył za oknem pociągu białego misia na skrzyżowaniu prospektu Lenina z placem Gagarina.

[srodtytul]8 lutego[/srodtytul]

Siedzę – na wpół w Zaonieżu, a na poły w Pietrozawodsku – jakbym się pochylał nad Oniego. Stamtąd świat widzę inaczej niż stąd, choć w to samo lustro patrzę. Tam – pustosze ogrodów nad jeziorem, tutaj – pustota pełnych półek w hipersamach. Tam – życie proste jak piesznia, tu – się snuje jak ornament na rzyci w kieszonkowym lusterku Dankowa.

[ul][li] * * [/li][/ul] Wałęsając się po Pietrozawodsku, jego ulicami i wątkami jego dziejów, od czasu do czasu natrafiam na temat, który już – zdawałoby się – wyczerpałem, a on powraca w nowym świetle, w innym odbiciu. Co robić w podobnej sytuacji? Zmieniać to, co napisane, zacierając ślady, czy uzupełniać (post scriptum...), utrwalając własną tropę? Ponieważ przyjąłem, że Lustro wody jest rodzajem włóczęgi po mieście, a nie turystyczną wycieczką z przewodnikiem, udawanie gida, który wszystko wie od razu, byłoby jawnym naruszeniem żanru, wybrałem tropę, tusząc, że będziesz się wałęsał po Lustrze wody tak, jak ja się wałęsam po Pietrozawodsku.

Nie tak dawno Lena Kuśkowa z sektora rzadkich książek pokazała mi czasopismo „Świat Paustowskiego” z 2003 roku, a w nim moją „Karelską tropę”. Lena mocno się zdziwiła, że nie powiadomiono mnie o tej publikacji i że nawet nie słyszałem o istnieniu takiego czasopisma.

Z ciekawości spojrzałem, w dziale „Nieznany Paustowski” znalazłem jego listy i notatki z Pietrozawodska z okresu, kiedy zbierał materiały do „Losów Karola Longesville’a”. Gdybym znał je wcześniej, nie łaziłbym dokoła Wojtek, zataczając kręgi.

Karelskie notatki i listy Paustowskiego z Pietrozawodska nie tylko ukazują od podszewki mechanizm literackiej hucpy – w której autor „Kara-Bugaz” był doprawdy arcymistrzem – ale dowodzą też, że pisarz żył w świecie własnych fantazmatów, nie odróżniając ich od rzeczywistości. Na przykład w liście do żony z 16 maja 1932 roku pisał o odnalezieniu mogiły Longesville’a, powtarzając epizod, który znamy z opowieści, jakby to była najprawdziwsza prawda! A jednocześnie z jego notatek wynika, że pracował nad paroma innymi wariantami tegoż epizodu. W jednym z nich na mogiłę francuskiego inżyniera zaprowadziła go śliczna komsomołka Lena.

Faina Makarowa, która przygotowała do druku karelskie notatki Paustowskiego, twierdzi, że w rzeczywistości mogiłę Longesville’a pokazało mu małżeństwo Leskowych. Rzekomo Konstantin Gieorgijewicz często ich odwiedzał, a że mieszkali na Zariece w pobliżu „niemieckiego” cmentarza, chadzali tam ze swoim gościem na spacery. Pewnego razu pisarz przyszedł do nich przygnębiony, że nie podołał tematowi Pietrowskich zakładów, a więc pora się pożegnać. Po raz ostatni wybrali się na „niemiecki” cmentarz i... Raptem poczułem, że kręci mi się w głowie. Toż to opowieść Paustowskiego, tylko w roli starej Serafimy Jonownej wystąpiła Maria Pietrowna Leskowa, która opowiedziała tę historię Makarowej i krajoznawcy Nikołajowi Kuśkowowi, ojcu Leny.

Co do nauczycielki Jonownej, u której jakoby Paustowski mieszkał – wątpliwości nie mam. Pisarz ją wydumał. W liście do żony z 18 maja 1932 roku donosił, że zatrzymał się tutaj w Domu Chłopa. Czyżby Makarowa i Kuśkow wymyślili Marię Pietrowną? Szczęściem nikt do tej pory nie wymyślał Nikołaja Kuśkowa, więc mogę sam go o to zapytać.

– Maria Pietrowna to małe piwo – wykrztusił ze śmiechem, nalewając mi własnej brażki. – Wyobraź sobie, że Jurka Linnik, nasz wybitny karelski uczony i poeta, opowiadał kiedyś, jak to za młodu, po lekturze „Losów Karola Longesville’a”, ich drużyna pionierska odnalazła zapuszczoną mogiłę francuskiego inżyniera i oczyściła ją z łopuchów. Tak, Mar, literacka hucpa wzięła górę nad rzeczywistością.

– Dla mnie historia Longesville’a jest znakiem firmowym twojego miasta, Kola. Poznając jego dzieje, co krok natykam się na hucpę. To pietrozawodski sznyt.

[srodtytul]9 lutego[/srodtytul]

W Pietrozawodsku jest ulica Jurija Andropowa. Andropow zaczynał polityczną karierę w Karelii.

Zaczynał niezbyt chwalebnie. Gdy fala represji związanych z tak zwanym leningradzkim dziełem dotarła na początku 1950 roku do Pietrozawodska, to ratując własną skórę, obciążył towarzysza Gienadija Kuprianowa, pierwszego sekretarza CK KP (b) Karelii, choć wcześniej darzył go szacunkiem, a w czasie wojny pod jego dowództwem walczył w karelskiej partyzantce.

Kuprianow dostał 25 lat łagru. Wyszedł po sześciu, zrehabilitowany przez Nikitę Chruszczowa. Andropow awansował do Moskwy.

– Życie, Jura, jest jak mokry pokład i żeby się na nim nie pośliznąć, trzeba uważać, gdzie nogi stawiasz.

Jurij Andropow na całe życie zapamiętał te słowa starego bosmana, który go uczył w latach 30. pływać na Wołdze. I ani razu się nie pośliznął. Ani posłując na Węgrzech w 1956 roku, ani szefując KGB od 1967 do 1982 roku, ani też na czele ZSRR w końcówce życia. Po jego śmierci latem 1984 roku jeden z pietrozawodskich zaułków w centrum miasta (łączy prospekty Lenina i Marksa) nazwano jego imieniem... Tam pod jedynką w Karczmie Pietrowskiej spotykam się czasem z Jurą Naumowem (naprzeciwko był dom Dierżawina), a pod pod numerem piątym w dużym różowo-beżowym gmachu mieści się obecnie siedziba FSB, dawniej KGB.

Andropow nieraz powracał pamięcią do swoich karelskich doświadczeń. We wrześniu 1981 roku na spotkaniu z szefem polskiego MSW Czesławem Kiszczakiem w związku z planami wprowadzenia stanu wojennego, przestrzegał Polaka przed masowymi represjami, które mogą nasilić opór i wywołać szum na Zachodzie. Radząc aresztować jeno kluczowe figury polskiej opozycji, dał przykład z pracy flisaków karelskich.

– A kiedy na rzece przy spławianiu drewna robią się zatory, ostrożnie wyławiają „kluczową” belkę, reszta zaś sama spływa z nurtem wody.

[srodtytul]11 lutego[/srodtytul]

Jeden z bohaterów nowej powieści Alberta Pinola „Pandora w Kongu” (wyd. Noir sur Blanc) mówi:

– Różnica między literaturą a przemysłem literackim, panie Thomson, polega na tym, że ta pierwsza przynależy literom, a ta druga – cyfrom.

Tym zdaniem pan redaktor Harlington podkreślił, że interes wydawcy (alias mecenasa) nie wchodzi w krąg interesów autora. Przy tym nie chodzi o kasę ani o miejsce na listach przebojów, rankingów, bestsellerów. Chodzi o czas. Autorzy się nie spieszą. Szkoda, że wydawcy (i redaktorzy) o tym nie wiedzą.

Za każdym razem, kiedy ktoś mnie pogania, chcąc zachęcić do śpiechu, mam ochotę opowiedzieć anegdotę z życia Leonarda da Vinci. Ku przestrodze.

[b]* * *[/b]

W 1494 roku Leonardo odesłany był do księcia Mediolanu Ludwika Sforzy. Książę lubił grę na lutni, toteż Leonardo wiózł ze sobą lutnię własnoręcznie zrobioną (kształu końskiej głowy ze srebra), by pokazać księciu, jak też można grać. Oczarowany jego grą (oraz innymi talentami) książę Sforza zamówił u niego „Ostatnią wieczerzę” dla dominikanów Santa Marii della Grazie. Leonardo przystąpił do malowidła ściany kościoła pod czujnym okiem przeora. Po jakimś czasie przeor poskarżył się księciu, że Leonardo próżnuje, zamiast pracować. Pokazało mu się dziwne, że malarz medytuje po całych dniach, nie biorąc palety do ręki. Książę Sforza wezwał Leonarda do wyjaśnienia.

– Widzisz, książę, kiedy doszedłem do twarzy Chrysta, to pojąłem, że malując wcześniej twarze apostołów, wzniosłem się na wyżyny, z których pojąłem, że Tej lepiej nie kończyć.

Wyjaśnił księciu Sforzy, że majstrowie swojego dzieła tym większe osiągają efekty, im mniej się trudzą. Oni tworzą swoje pomysły w umyśle, nadają im formę i dopiero potem za pomocą rąk (jak w teatrze cieni...) pokazują to, co odbija się w duchu.

Donos przeora dominikanów rozwiązał mu drugi problem – to znaczy lico Judasza.

[srodtytul]Pietrozawodsk, 1 lutego[/srodtytul]

[i]Optyka wymaga silnego oświetlenia, a silne oświetlenie daje głębokie cienie.

Pozostało jeszcze 99% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”. Kto decyduje o naszych wyborach?
Plus Minus
„Przy stoliku w Czytelniku”: Gdzie się podziały tamte stoliki
Plus Minus
„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”: Historia pewnego czasopisma
Plus Minus
„Bug z tobą”: Więcej niż zachwyt mieszczucha wsią
Plus Minus
„Trzy czwarte”: Tylko radość jest czysta