Korsarz republiki

- Pracujemy w jednym cyrku, u tego samego szefa. Tylko że ty, kolego, chodzisz po linie bez siatki ochronnej - powiedział ponoć oficer francuskich komandosów, skuwając Boba Denarda kajdankami na Komorach

Publikacja: 20.10.2007 03:20

Korsarz republiki

Foto: AFP

Red

Denard nie stawiał oporu. Wtedy, w 1995 r., już od dawna wiedział, że jako pies wojny będzie bezpieczny i bezkarny właśnie – i tylko – na smyczy swego pana. Smycz wydłużała się lub skracała (Afrykanie widzieli w niej raczej łańcuch neokolonializmu), ale jedno było pewne: obroża na jej końcu nie zamieni się w stryczek.

Zmarły tydzień temu Bob Denard, wolny strzelec i „żołnierz fortuny”, przez 40 lat powtarzał, że zawsze szedł przez życie jako „Korsarz Republiki” (taki tytuł dał swojej autobiografii, wydanej w 1998 r.). Bo jednak w sercu nosił Francję. Istotnie, nigdzie w świecie nie obrócił broni przeciwko swej ojczyźnie. Co więcej, tak się składało, że strzelał do tych, którzy akurat interesom francuskim mogli zaszkodzić. Bez ryzyka międzynarodowego skandalu wykonywał zadania, jakich nie mogły się podjąć francuskie służby specjalne. Czy to więc nie Francja wybrała Denarda?

Zanim przybrał nazwisko, pod którym zdobył sławę, zanim w Katandze rebelianci pasowali go na pułkownika, zanim w sforze psów wojny wywalczył pozycję przewodnika („Stary”), nazywał się Gilbert Bourgeaud. Urodził się w 1929 r. w Bordeaux. Ojciec był podoficerem francuskiej armii kolonialnej. Syn wybrał podobną drogę życiową. Jako szesnastolatek wstąpił do ruchu oporu, po wojnie zaciągnął się do piechoty morskiej, służył w Indochinach i Algierii. Stamtąd trafił do policji w Maroku, wówczas pozostającym pod francuskim protektoratem. Poznali się na nim „ludzie cienia”, kierując do pracy w antyterrorystycznej komórce „Lucoter”. Bourgeaud trafił na wysokich rangą oficerów, którzy nie mogli się pogodzić z rozpadem francuskiego imperium. Do ich grupy przylgnęło określenie „Okropni” („Les Affreux”). Tak będzie się później nazywał oddział najemników Denarda.

W 1955 r. wziął udział w nieudanym zamachu na ówczesnego premiera Georges’a Mendes-France’a. Zdaniem „Okropnych” właśnie on odpowiadał za rejteradę z Indochin po klęsce pod Dien Bien Phu oraz za łatwą zgodę na niepodległość Maroka. Bourgeaud odsiedział półtoraroczny wyrok, zamykający drogę do kariery w policji czy w armii. W więzieniu narodził się więc Denard, „chien de guerre” (pies wojny).

W nowym wcieleniu debiutował w Kongu Belgijskim na początku lat 60. Najpierw walczył po stronie Czombego przeciwko Mobutu o niepodległą Katangę, potem dwukrotnie zmieniał front. Przez następnych kilkanaście lat świadczył zbrojne usługi w Jemenie i Beninie, Biafrze i Angoli, w Rodezji i na Seszelach. Nawet w Iranie, w ostatnich miesiącach panowania szacha. Zapewne cały czas był prowadzony przez Paryż, ale podejmował się podwykonawstwa również na rzecz brytyjskiego MI6 (Jemen) i CIA (Angola). Z reguły nie mógł liczyć na zielone światło z Francji, które oznaczałoby polityczną i dyplomatyczną ochronę jego działań.

– Przejeżdżałem więc skrzyżowanie na pomarańczowym – mawiał Denard. Określenie, funkcjonujące w tajnych misjach, oznacza, że w razie ich niepowodzenia zleceniodawca wszystkiego się wypiera. „Korsarz Republiki” przyznał po latach, że jego mentorem i – rzec by można – oficerem prowadzącym był, poznany w Indochinach, Maurice Robert, szef pionu afrykańskiego we francuskim wywiadzie (SDECE, obecnie DGSE). Robert stał się z kolei prawą ręką gaullisty Jacques’a Foccarta, architekta geopolitycznej konstrukcji zwanej „Francafrique”. Foccart zmarł dziesięć lat temu, ale jego koncepcja postkolonialnego uzależnienia stolic frankofońskiej (i nie tylko) Afryki od Paryża obowiązywała w gruncie rzeczy nieprzerwanie do czasów Chiraca. Dlatego Denard miał czelność mawiać, że – gdyby przyszło mu odpowiedzieć za awantury afrykańskie – to za jego wspólników sąd winien byłby uznać prezydentów V Republiki.

Wszyscy oni bowiem, polegając na radach Foccarta, inspirowali lub co najmniej tolerowali sterowane z Paryża operacje psów wojny: de Gaulle i Pompidou od Katangi do Biafry; Giscard d’Estaing – od Komorów po Benin; Mitterrand – od Czadu do Gabonu; wreszcie Chirac – w Zairze, Kongo-Brazaville i na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Francja naturalnie nigdy tego nie potwierdziła ani nie potwierdzi, ale zasada była zazwyczaj taka, że do najemników „Okropnych” należało przygotowanie – jeśli nie zgoła dostarczenie powodów – interwencji francuskiej armii. Była wzywana przez władze afrykańskiego państwa w ramach umowy dwustronnej lub stroiła się w błękitne hełmy.

Paryż pozwolił, by Denard szczególnym uczuciem obdarzył Komory, archipelag między wschodnimi wybrzeżami Afryki a Madagaskarem. Po raz pierwszy zawitał tam w 1975 r. obalić władze Ahmeda Abdallaha, który właśnie proklamował niepodległość republiki islamskiej. Trzy lata później przywrócił jego rządy, także na drodze zamachu stanu. Sam został dowódcą gwardii prezydenckiej i faktycznym wicekrólem. Denard spędził na Komorach 11 lat. Jako Said Mustafa Mahdjoub przyjął wiarę Mahometa. Miał sześć żon, spłodził ośmioro dzieci. Żył w stworzonym przez siebie niby-państwie, trochę jak pułkownik Kurtz z „Czasu Apokalipsy”. Dbał jednak o nie: budował drogi i hotele, założył wielką farmę. Nie zerwał przecież ze swoją profesją i powołaniem. Najemnicy odpowiadali na jego apele rekrutacyjne, zamieszczane w paryskiej gazecie „L’Aurore”.

Komory stały się bazą logistyczną do wypadów na przyczółki komunizmu w Afryce: Mozambik i Angolę. Usługi psów wojny Denarda finansowała RPA, do której z kolei przez Komory – omijając oficjalne szlaki i równie oficjalne embargo – docierały dostawy francuskiej broni. Wicekrólowanie skończyło się w listopadzie 1989 r. Abdallah został zabity pięcioma strzałami w głowę w swoim gabinecie. Był przy tym Denard i jego adiutant Dominique Malacrino pseudonim Komendant Marques. Musieli uchodzić z Komorów; do RPA przerzucili ich francuscy komandosi.Następca Abdallaha, Said Dżohar, zaprowadził rządy dyktatorskie, uwięził opozycjonistów, trwonił majątek narodowy (w tym dobra należące do Denarda). Uboga republika islamska jest niepodległa, ale w skład archipelagu, na którym powstała, wchodzi francuska posiadłość zamorska Mayotte, dokąd coraz tłumniej uciekali Komoryjczycy przed nędzą i reżimem Dżohara. Tyran stracił względy Paryża. Jego usunięcie zlecono psom wojny.

W nocy z 25 na 26 września 1995 r. „Stary” wrócił na swój archipelag po raz trzeci. Desant trzydziestu „Okropnych” podzielił się na grupy. Pierwsza zdobyła obóz wojskowy, druga więzienie, trzecia opanowała pałac prezydencki w Moroni, a czwarta – z Denardem na czele – pozostała w odwodzie. Nie było ofiar w ludziach. Najemnicy uwięzili Dżohara i przekazali władzę tymczasowemu komitetowi, złożonemu m.in. z uwolnionych więźniów politycznych. Ówczesny premier Alain Juppé oświadczył, że Francja nie będzie interweniować po zamachu stanu w swej byłej kolonii. Jednak już 4 października rozpoczęła się na Komorach krótka operacja „Azalia”, w której wzięło udział ok. tysiąca francuskich żołnierzy. Łatwo odbili Dżohara, bo najemnicy poddali się bez walki. Jakby w przekonaniu, że zrobili, co do nich należało, i że nic im za to nie grozi.Z dochodzenia, prowadzonego na Komorach i we Francji, wynikało, że zamach stanu zamówił u Denarda opozycjonista i jego przyjaciel Mohamed Taki, który zresztą rok później został wybrany na prezydenta. Szef psów wojny miałby więc działać z pobudek w znacznej mierze osobistych, a nawet sentymentalnych. Potrzebował jednak pieniędzy. Wyłożyli je ponoć biznesmeni podejrzanego autoramentu (narkotyki, hazard), zainteresowani utworzeniem na Komorach strefy bezcłowej i raju podatkowego. Przewrót, w efekcie pozorny, mógł być świadomą francuską manipulacją, ale też przypadkowym potknięciem się władz Paryża.

W tym samym czasie (jesień 1995 r.) na Francję spadła fala krytyki za wznowienie doświadczalnych – skądinąd już ostatnich – atomowych eksplozji na atolu Mururoa. Wysłanie wojska przeciw najemnikom miało niechybnie poprawić nadszarpniętą międzynarodową opinię Francji. A poza tym Bob Denard, wierny swoistemu kodeksowi kondotiera, stał się postacią nie tylko historycznie anachroniczną, ale i politycznie niewygodną.

Antoine Glaser, znawca stosunków francusko-afrykańskich, redaktor przeglądu „La Lettre du Continent”, jest zdania, że Denard posunął się o jeden pucz za daleko. – Zaczynał w epoce konfrontacji z ZSRR. Francja, w imieniu Zachodu, pełniła rolę żandarma w byłych koloniach afrykańskich. Denard stał się jej zbrojnym ramieniem; rycerzem wolnego świata walczącym z sowieckim smokiem. Dzisiaj nie ma już miejsca dla takich harcowników, bo kostki światowego domina układają się teraz nieco inaczej – twierdzi Glaser. Dodaje jednak, że Denard pozostanie wcieleniem nie tylko zimnowojennego archaizmu. Również hipokryzji, z jaką Francja głosi potrzebę przejrzystości państwa prawa, zlecając jednocześnie po kryjomu brudne czyny speckomandom czy choćby przymykając na nie oczy.

Wątpliwe, by wiele tu zmieniły poprawki do kodeksu karnego, uchwalone przez Zgromadzenie Narodowe przed czterema laty. Z ich mocy najemnik („osoba walcząca z bronią w ręku poza granicami Francji za pieniądze w imię cudzych interesów”) ma podlegać karze pięciu lat więzienia i 75 tys. euro. Jeszcze surowiej będzie karany ten, który psy wojny werbuje: siedem lat i 100 tys. Nie będą karani uczestnicy misji, zleconych przez służby państwowe. „Nieoficjalna misja” też nie stanie się przedmiotem dochodzenia, o ile staną za nią tzw. czynniki.

Ustawodawstwo Francji, tak bardzo zabiegającej o prymat Rady Bezpieczeństwa w stosunkach międzynarodowych, jest co najmniej dwuznaczne. Zgromadzenie Generalne ONZ przyjęło już bowiem w 1989 r. konwencję uznającą najemnictwo za przestępstwo, ścigane międzynarodowo.Według deputowanego rządzącej partii UMP Marca Joulauda francuska ustawa jest źle wykoncypowana. Stworzy bowiem szansę dla – jak powiada poseł – nowych najemników, sugerujących, że działali na zlecenie, którego oczywiście nie mogą ujawnić.

Nic im za to grozić nie będzie, bo nie uzna się ich już nawet za „członków grupy przestępczej”, tylko za „osoby w specjalnej misji”. Żaden sąd nie podejmie się wykazania, że najemnik na pewno nie jest agentem wywiadu. A jeśli kary miałyby spadać tylko na „walczących z bronią w ręku”, to nic nie grozi wynajętym ekspertom od logistyki, łączności, zwiadu, pilotom śmigłowców i wszelkim „instruktorom”.

Tymczasem – jak dowodzą Francois Dominguez i Barbara Vignaux, dziennikarze „Le Monde Diplomatique” – chociaż Bob Denard nie wychował sobie następcy, nowych najemników na pewno nie zabraknie. W samym Paryżu ten krąg liczy ok. 100 ludzi, którzy mają za sobą służbę w oddziałach powietrzno-desantowych, w piechocie morskiej, Legii Cudzoziemskiej albo w jednostkach antyterrorystycznych policji i żandarmerii. Są żołnierzami do wynajęcia, za 5 – 7 tys. euro miesięcznie.

Wbrew pozorom, żołnierz armii regularnej jest droższy: trzeba jeszcze płacić za jego leczenie i emeryturę. Psy wojny nie narażają zleceniodawcy i na koszty polityczne, wyrażane w twierdzeniu, że „lepiej stracić jednego najemnika niż jednego wyborcę”. Nowi „Okropni” bili się już w Bośni, Zairze, na Wybrzeżu Kości Słoniowej. W Afryce nie maleje zapotrzebowanie na ich know-how; korzystają ze sławy Denarda (ponoć jeszcze w ubiegłym roku chcieli go zaangażować prezydenci Czadu i Gwinei).

Francuscy najemnicy są cenieni za fizyczną sprawność, odwagę i zmysł improwizacji. To wystarczy, by wyszkolić prywatną milicję, która – według byłego towarzysza broni Denarda Fran-cois’a-Xaviera Sidosa – „musi tylko umieć strzelać i defilować”. Ale to zaledwie wymiar rzemieślniczy. Ten specyficzny rynek usług opanowują z wolna firmy anglosaskie, działające na skalę przemysłową: Sandline International, Dyncorp, Wackenhut, Defense System Ltd. Dominguez i Vignaux uważają, że ciągle odwołują się one do organizacyjnego wzoru, według którego Denard tworzył swój pierwszy oddział prawie pół wieku temu.

78-letni postawny pan zmarł 13 października na zawał serca w swoim domu w departamecie Żyronda. Śmierć dopadła go niespodziewanie: nie nacieszył się spokojną starością i zasłużonym odpoczynkiem wojownika. Ale ocalił wolność. Za próbę zamachu stanu na Komorach z 1995 r. – nieudaną, w odróżnieniu od poprzednich – Denard dostał w ubiegłym roku cztery lata w zawieszeniu. Chory na alzheimera, nie był ciągany po sądach. Wraz z 26 towarzyszami broni, podwładnymi z komanda najemników, został uznany za winnego udziału w związku przestępczym. Żaden z nich nie trafił za kraty, bo – lex retro non agit – ich czyny nie podpadały jeszcze pod nowy paragraf o najemnictwie.

Francja znowu nie ukarała najsłynniejszego psa wojny. Wcześniej jej wymiar sprawiedliwości nie dopatrzył się winy Denarda w mordach politycznych na Komorach ani w Beninie, gdzie ciążył na nim zaoczny wyrok śmierci. – Orzeczenia francuskich sądów brzmiały jak pochwała dla Denarda i reklama dla fachu najemnika – stwierdził jeden z prokuratorów. Adwokat rodziny obalonego prezydenta Dżohara mówił o zniewadze dla całego narodu Komorów. Pochodzący stamtąd raper Rohfflui nagrał utwór „Kodeks honorowy” o tym, jak Francja zaangażowała, a potem kryła zbrodniarza Denarda.

Czy był zbrodniarzem? – Nigdy naprawdę nie odpowiedział za swoje czyny, bo Francja nie miała powodu karać swego protegowanego – odpowiada wymijająco Xavier Renou, autor książki pod wymownym tytułem: „Prywatyzacja przemocy. Najemnicy i prywatne spółki wojskowe w służbie rynku”.

Zdaniem Renou Denard to na pewno typ awanturnika, łowcy przygód, ale przedstawianie go jako bohatera romantycznej legendy jest co najmniej niestosowne. Był postacią barwną, tyle że niemożliwą do odmalowania w ciepłych kolorach. Zabijał i torturował. Miał honor korsarza – pozostał wierny swemu patronowi. Miał też korsarską motywację: pieniądze. Kojarzono go ze skrajną prawicą, ale we Francji na taką etykietkę jeszcze dziś zasłuży każdy, kto otwarcie przyznaje się do antykomunizmu. Czarna Afryka uważała go za wielkiego, szkodliwego manipulatora na żołdzie neokolonialistów. Za – jak to ujął gwinejski tygodnik „L’Observateur” – nosiciela wirusa pełzającej destabilizacji. Na pewno chybione były zarzuty rasizmu. W Katandze to właśnie Denard złamał kolonialną regułę, która wyznaczała porządek defilady: najpierw biali, potem czarni. Jego europejscy i murzyńscy „Okropni” maszerowali ramię w ramię.

O takich ludziach pisuje się w gazetach, że „ich losy mogłyby posłużyć za kanwę” itd. W przypadku Denarda byłby to tyleż banał, ile nieprawda. Oczywiście, scenarzyści filmowi czerpią pełnymi garściami z „Korsarza Republiki” – książki bardziej autopromocyjnej niż autobiograficznej – bo to jedno wielkie kino akcji. Ale Forsyth opisał to samo dużo lepiej. U Denarda znacznie ciekawsze jest milczenie. Chociaż Denard dysponował kontami w bankach Luksemburga, Szwajcarii i Panamy, a na Komorach zostawił na swych włościach jednego z synów, po powrocie do Francji żył bardzo skromnie, nawet miał problemy finansowe. Oficjalnie utrzymywał się z wojskowej renty za kampanię indochińską: 250 euro miesięcznie. We Francji jest to stawka głodowa, ale jako cena za wolność i nietykalność do przyjęcia.

Denard nie mógł mieć pretensji do losu, którego – jak twierdził – sam był kowalem. Wywiadów udzielał rzadko. Najwięcej wyznał w rozmowie z „Le Monde” w grudniu 2004 roku: „Za swoje życie zapłaciłem pięcioma ciężkimi ranami. Nie mam powodów do narzekań. Trzymam gębę na kłódkę”.

Denard nie stawiał oporu. Wtedy, w 1995 r., już od dawna wiedział, że jako pies wojny będzie bezpieczny i bezkarny właśnie – i tylko – na smyczy swego pana. Smycz wydłużała się lub skracała (Afrykanie widzieli w niej raczej łańcuch neokolonializmu), ale jedno było pewne: obroża na jej końcu nie zamieni się w stryczek.

Zmarły tydzień temu Bob Denard, wolny strzelec i „żołnierz fortuny”, przez 40 lat powtarzał, że zawsze szedł przez życie jako „Korsarz Republiki” (taki tytuł dał swojej autobiografii, wydanej w 1998 r.). Bo jednak w sercu nosił Francję. Istotnie, nigdzie w świecie nie obrócił broni przeciwko swej ojczyźnie. Co więcej, tak się składało, że strzelał do tych, którzy akurat interesom francuskim mogli zaszkodzić. Bez ryzyka międzynarodowego skandalu wykonywał zadania, jakich nie mogły się podjąć francuskie służby specjalne. Czy to więc nie Francja wybrała Denarda?

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką