Zrozumieć targowiczan

Wychowaliśmy się w manichejskiej wizji, według której Bogusław Radziwiłł i targowiczanie to zdrajcy, a Kościuszko i książę Poniatowski byli wspaniali. Nie zdradzimy już sprawy narodowej, jeśli teraz odejdziemy od tego scenariusza

Publikacja: 26.01.2008 01:16

Zrozumieć targowiczan

Foto: Rzeczpospolita

Red

Czy sposób, w jaki się przedstawia historię, powinien być uzależniony od danej chwili i koniunktury, w której się o niej pisze? Chyba przepływ czasu nie powinien wpływać na spojrzenie historyka w przeszłość? Przecież chodzi tu o fakty, o niezmienną rzeczywistość...

Przymierzając się po 20 latach do nowego wydania mojej syntezy historii Polski „Własna droga”, przeczytałem ją od początku do końca. Z ulgą stwierdziłem, że książka zdaje egzamin pod względem stylu, że jest (nie chcę się chwalić) kompetentnym ujęciem tysiącletniej historii naszego kraju, i że nie zawiera żadnych poważniejszych błędów. Muszę jednak uznać, że gdybym ją miał napisać dziś, trochę inaczej bym przedstawił dzieje naszego narodu. Czy to oznacza, że moje poprzednie spojrzenie było mylne? Bynajmniej, tylko czasy się zmieniły.

Książka była, oczywiście, pisana dla cudzoziemców. Wtedy Polska nie była graczem na scenie międzynarodowej, więc przeciętny Anglik, Francuz czy Amerykanin nie zdawał sobie sprawy, że taki kraj w ogóle istnieje. A jeżeli zdawał, to nic o nim nie wiedział, nawet nie miał w pamięci żadnego obrazka typu Big Ben, wieża Eiffla itp., a cóż dopiero wiedzy o jego historii.

Dlatego pisząc wtedy historię Polski, musiałem ciągle podkreślać istnienie państwa przez wykazanie więzi z innymi, bardziej znajomymi, przypominać pozycję geograficzną, kojarzyć wydarzenia u nas z odpowiednikami za granicą, nie komplikować niepotrzebnie opowieści i nie płoszyć licznymi nazwiskami, no i wprowadzać anegdoty, które by utkwiły w pamięci czytelnika.

Przez 20 lat dużo się zmieniło w światopoglądzie tych samych cudzoziemców. Po pierwsze, uświadomili sobie, że ich własne kraje już nie są imperialnymi mocarstwami, więc nie mogą patrzeć z góry na resztę świata. Po drugie, Polska zaczęła figurować na scenie międzynarodowej. Nawet jeśli cudzoziemcy nie potrafią znaleźć jej na mapie, wiedzą, że jest. A dzięki tanim lotom znajomość geografii jest niepotrzebna do poznania kraju czy przynajmniej knajp krakowskich.

25 lat temu, kiedy się zabierałem do pracy, większość tych, którzy byli świadomi istnienia naszego narodu, była negatywnie lub wręcz wrogo do niego nastawiona. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, jak dalece wpłynęło to na sposób, w jaki przedstawiałem jego historię. Razi mnie teraz niby starannie ukryte tłumaczenie się wobec mniej czy bardziej sprecyzowanych zarzutów przeciwko Polakom, poczynając od antysemityzmu, a kończąc na lenistwie. Stąd podkreślanie tolerancji w naszych dziejach, tłumaczenie specyficznych problemów w naszej przeszłości (taryfa ulgowa) i legitymowanie się osiągnięciami (Maria Curie itd). I pod tym względem dużo się zmieniło.

Rozpad imperium sowieckiego i publikacja materiałów prostujących kłamstwa nagminnie przyjęte na Zachodzie wyciszyły (nawet jeśli ich nie nawróciły) legiony lewicujących inteligentów, a wydarzenia na świecie, szczególnie na Bliskim Wschodzie, trochę zatkały zachodnich faryzeuszy. Nie będę więc musiał tłumaczyć, usprawiedliwiać i ciągle uzasadniać naszego prawa do istnienia jako narodu.

Ale poza tymi kosmetycznymi zmianami, obchodzącymi przede wszystkim czytelnika zagranicznego, są inne, bardziej zasadnicze, których konieczność nasuwa upływ czasu.

Pisząc historię Polski w latach 80., opierałem się na najnowszych pracach historyków krajowych i nie mogłem nie ulec nastrojom i poglądom, którymi były nasiąknięte.

Polska nie istniała jako niezależny kraj. Byliśmy faktycznie w tym samym położeniu co pod zaborami w XIX wieku, borykaliśmy się z tymi samymi kompleksami, a historyków nurtowało jedno zasadnicze zagadnienie – jak do tego doszło? – i jeden obowiązek – uzasadnić, moralnie i praktycznie, nasze prawo do istnienia jako naród i jako państwo.

Dlatego historycy podświadomie drążyli, każdy na swój sposób, te same zagadki i stawiali sobie te same zadania. Dla profesora Labudy udowodnienie praw Polski do Pomorza i innych Ziem Odzyskanych było czymś w rodzaju wyzwania. Paweł Jasienica opowiadał niemalże całą historię przez pryzmat świadomości katastrofy rozbiorów, wychwytywał każde wydarzenie, które prowadziło pośrednio lub bezpośrednio do utraty jakiejś prowincji, do osłabienia Rzeczypospolitej czy wzmocnienia pozycji sąsiednich państw, wyszukiwał stracone szanse, przegapione okazje, i ubolewał nad nimi, wyobrażał sobie ewentualne konsekwencje alternatywnego rozwoju spraw.

Czytając teraz własną książkę, uświadomiłem sobie, jak bardzo uległem wpływowi tej psychozy. Weźmy na przykład sprawę spotkania w 1515 roku w Preszburgu królów Zygmunta Starego i Władysława Jagiellończyka z cesarzem Maksymilianem I. W ślad za Jasienicą i innymi przypisuję złowieszczą wagę tej niby utraconej szansie włączenia Śląska do polskiego królestwa, jak gdyby stanowiła kolejny krok na drodze do naszej ruiny, nie zastanawiając się nad logiką takiego myślenia. Czy jakiemukolwiek historykowi angielskiemu przyszłoby do głowy ubolewać nad utratą zachodniej Francji w XIV wieku? Wszakże on wie, że nawet utraciwszy piękne prowincje płynące winem, Anglia i tak potrafiła stworzyć największe imperium w historii świata. Tak samo Polska mogła w każdej chwili, gdyby chciała, odbić Śląsk. A nawet gdyby go odzyskała w 1515 roku, to biorąc pod uwagę warunki i nastroje panujące w naszym kraju, z pewnością można stwierdzić, że utraciłaby go na rzecz Fryderyka Wielkiego w XVIII wieku. A ponieważ i tak odzyskaliśmy ten nieszczęsny Śląsk (z czego się cieszę, bo mam kilku znajomych Ślązaków, których bardzo cenię), to w ogóle o co tu chodzi?Krótko mówiąc, kiedy się pisze o hołdzie pruskim, nie powinno się myśleć o Hitlerze. Historia nie powinna być próbą udowodnienia czegoś, czego nie ma, nawet jeżeli mogło się wydarzyć.

Tak, ale wtedy, w tych czasach kiedy Polski faktycznie nie było, istniała ogromna potrzeba nie tylko udowodnienia, że kiedyś istniała, piękna i mocna, ale, by przekonać, że znów będzie, przedstawić jej upadek nie jako naturalny rozwój dziejów, lecz jako skutek szeregu wyjątkowych pomyłek, niesprzyjających koniunktur i perfidnych spisków.

Poczynając od pierwszego historyka opisującego całokształt dziejów naszego kraju, poczciwego biskupa Adama Naruszewicza, historiografia polska podkreśla istnienie od najwcześniejszych czasów państwowości polskiej zbudowanej na bazie narodowej i samoistność Polski piastowskiej, wychwala świetność państwa polskiego za Jagiellonów i dopatruje się przyczyn upadku, przedstawianego jako choroba, którą pokonuje własną siłą naród, wprowadzając Konstytucję 3 maja 1791.

Ponieważ każdy czyn zbrojny od tej chwili, od powstania kościuszkowskiego po warszawskie, miał na celu przywrócenie państwowości, nasza historiografia wychwala je, bez względu na to, czy były słuszne lub praktycznie uzasadnione. Ba, wychwala nawet wspaniałe klęski – skok do Elstery, powstanie warszawskie w 1944 roku.

W drugim szeregu, za historykami, stoją publicyści, pisarze, poeci, malarze. Kraszewski i Sienkiewicz tworzyli historię Polski taką, jakiej żądali patrioci, a Brandt, Kossak i inni dorabiali do niej obrazki. Trzeba tu zaznaczyć, że nie jest to jakiś wyłącznie polski kompleks, bo historycy, pisarze i malarze w Anglii i Francji także pracowali nad wyidealizowanym i zupełnie błędnym przedstawieniem swych dziejów. Co nas obchodzi, jaki rodzaj wizji politycznej wspierano. Bo przecież wszechobecny obraz wiejskiej dziewczyny wpatrzonej w ułana to nic innego, jak ikona przedstawiająca naród pożądający nowoczesnego i silnego państwa.

W XVI wieku społeczeństwo polskie wybrało zupełnie inny kierunek i inny model polityczny niż przyjęty w większości państw europejskich. Tam następowała centralizacja władzy i tworzenie organów państwowych – rządu, ministerstw, policji, wojska itd. Natomiast Polacy słusznie uważali te organy za wredne, bo krępujące wolność osobistą. Już pod koniec XVII wieku stało się jasne, że minimalistyczny model Polski nie miał szans się utrzymać wobec mocarstw, które w międzyczasie wyrosły naokoło. Mądrzejsi Polacy zaczęli więc nawoływać do budowania równie silnego państwa polskiego, nawet kosztem wolności osobistej. Głupsi (stanowiący jak zwykle większość) argumentowali, że skoro nikomu Polska nie zagraża, a Panu Bogu jest miła, to nic jej nie grozi, więc budowanie machiny państwowej jest niepotrzebne, wręcz szkodliwe. Dlatego mądrzejsi musieli przygotować zamach stanu, aby wprowadzić Konstytucję 3 maja.

I tak straciliśmy niepodległość (zresztą szybciej dzięki działaniu mądrzejszych), trzeba więc było nie tylko ją odzyskać, ale przede wszystkim wykazać, że wytypowany kierunek był jedynym właściwym, z odbudową państwowości polskiej jako najwyższym priorytetem. Dlatego koniecznie należało zmieszać z błotem wszystkich, którzy byli innego zdania.

Wszyscy się wychowaliśmy (zarówno w Londynie, jak nad Wisłą) w manichejskiej wizji, według której Bogusław Radziwiłł (ten z „Potopu”) i wszyscy targowiczanie to zdrajcy, rokoszanie Zebrzydowski i Lubomirski to szkodnicy kierujący się wyłącznie prywatą, ludzie tacy jak Wielopolski są podejrzani, a Kościuszko i książę Józef Poniatowski wspaniali. Nie zdradzimy już chyba sprawy narodowej, jeśli teraz odejdziemy od tego scenariusza.

Trzeba bowiem uznać, że wśród naszych tradycyjnych bohaterów znajduje się sporo miernot i durniów. Kościuszko, zacna, nawet szlachetna dusza, był zdolnym żołnierzem, ale niczym więcej. Książę Pepi też był nie najgorszym żołnierzem, ale żadnym geniuszem wojskowym. Był dobrym wodzem i prawym człowiekiem o szlachetnej duszy. I chyba dlatego kochamy tych dwóch, bo jako naród przedkładamy miłych i szlachetnych nad mądrych i skutecznych. Lecz można jednemu i drugiemu zarzucić, że się dali manipulować z nieobliczalnymi skutkami. Nie wspominając już o dziesiątkach tysięcy żołnierzy, którzy zginęli pod ich dowództwem.

Jeśli chodzi o tradycyjne pokraki w naszych dziejach, to należy stwierdzić, że Zebrzydowski i Lubomirski zawinili przede wszystkim tym, że nie działali konsekwentnie i nie dopięli swego. Jeśli chodzi o Radziwiłła, to co w tym dziwnego, że chciał odłączyć Litwę od Korony? Wszak Jagiełło ją przyłączył, pod silną presją polityczną, i jego potomkowie na tronie Wielkiego Księstwa nieraz myśleli o odłączeniu. Unia przyniosła Polsce przynajmniej tyle kłopotów co zysku, więc po co traktować ją jako świętość narodową? Sienkiewiczowi, jak wszystkim patriotom tego okresu, zależało na podkreśleniu wielkości dziejowej kraju i wciągnięciu Litwinów do walki z caratem. Ale teraz, gdy Polska jest wolna, można stwierdzić nie tylko, że Radziwiłł nikogo nie zdradzał, ale że działał zupełnie słusznie w interesie własnym i swego rodu. No i się przynajmniej zastanowić, czy Polska nie byłaby na tym zyskała, gdyby mu się powiodło i powstałoby radziwiłłowskie księstwo litewskie? Na pewno rzadziej padałoby liberum veto na sejmach koronnych.

A targowiczanie? Czy naprawdę zasługują na piętno zdrajców? Wśród tych, którzy stawiali opór programowi reformatorskiemu Familii i Patriotów, niewątpliwie przeważały bałwany. Nie ulega wątpliwości też, że kierował nimi w dużej mierze duch prywaty. Lecz to wszystko nie oznacza, że nie mieli swej racji. Byli wychowani w ustroju zbudowanym na pewnym porządku moralnym, w który wówczas wierzyła cała Polska. Politycznie przedkładali ponad wszystko złotą wolność, dzięki której każdy szlachcic korzystał z praw cywilnych, o których inni w Europie mogli tylko marzyć. A tu raptem jacyś samozwańczy patrioci chcą cały ten ustrój zastąpić państwem, w którym wolność i prawa osobiste są bezwzględnie podporządkowane racjom stanu. Mało tego, i przy wyborze króla Stanisława Augusta, i przy uchwaleniu Konstytucji 3 maja chwycili się metody zamachu. I to wszystko się odbywało na tle rewolucji we Francji, w której bezbożność i królobójstwo tańczą na ruinach cywilizacji europejskiej. Nie dziw, że w carycy Katarzynie wypatrzyli najpewniejszą ochronę. A to, co zaczęło się dziać, kiedy Kościuszko ogłosił powstanie narodowe, mogło tylko ich w tym utwierdzić. Doszli do władzy ludzie pokroju Jakuba Jasińskiego linczującego tych, którzy mu się nie podobali, czy Kołłątaja, który okradał szlachtę i Kościół (popełnił przy tym istny akt wandalizmu wobec dziedzictwa kulturowego, topiąc wyroby ze złota i srebra na cele „narodowe”).

Bynajmniej się nie identyfikuję z targowiczanami, którzy dla mnie są odstręczający przede wszystkim przez swą głupotę, ale najwyższy czas zrozumieć, o co naprawdę im chodziło. Odzyskanie suwerenności państwowej (choć te słowa dziwnie brzmią w kontekście globalizacji i przynależności do Unii Europejskiej) zwalnia nawet najbardziej patriotycznych historyków z obowiązku przedstawiania naszych dziejów w sposób – jeżeli mogę tak to ująć – narodowo poprawny.

Adam Zamoyski

Ur. w 1949 r. w Nowym Jorku. Studiował historię oraz filologię rosyjską i francuską w Oksfordzie. Mieszka w Londynie. Jest historykiem, współzałożycielem i obecnie prezesem zarządu Fundacji Książąt Czartoryskich. Debiutował książką „Chopin” (1979), następnie opublikował m.in. zarys historii Polski i jej kultury („Własna droga”), biografie Stanisława Augusta i Ignacego Paderewskiego, książkę o pilotach polskich dywizjonów w Wielkiej Brytanii („Zapomniane dywizjony”). Ostatnio ukazała się jego książka „1812. Wojna z Rosją”. Publikował artykuły i recenzje w gazetach i pismach brytyjskich, m.in. w „The Times”, „The Sunday Telegraph”, „The Spectator”. W 1997 r. otrzymał dyplom ministra spraw zagranicznych za wybitne zasługi dla kultury polskiej. W 2007 r. został odznaczony komandorią Orderu Odrodzenia Polski.

Czy sposób, w jaki się przedstawia historię, powinien być uzależniony od danej chwili i koniunktury, w której się o niej pisze? Chyba przepływ czasu nie powinien wpływać na spojrzenie historyka w przeszłość? Przecież chodzi tu o fakty, o niezmienną rzeczywistość...

Przymierzając się po 20 latach do nowego wydania mojej syntezy historii Polski „Własna droga”, przeczytałem ją od początku do końca. Z ulgą stwierdziłem, że książka zdaje egzamin pod względem stylu, że jest (nie chcę się chwalić) kompetentnym ujęciem tysiącletniej historii naszego kraju, i że nie zawiera żadnych poważniejszych błędów. Muszę jednak uznać, że gdybym ją miał napisać dziś, trochę inaczej bym przedstawił dzieje naszego narodu. Czy to oznacza, że moje poprzednie spojrzenie było mylne? Bynajmniej, tylko czasy się zmieniły.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał