Co to jednak dokładnie znaczy, nie zawsze mogę zrozumieć, poza tym, że rolę pedagoga przypisano Brukseli. To ona pokazuje kierunki, ocenia, a czasem, gdy trzeba, karci krnąbrnych, nie dość rozwiniętych Polaków. Skoro tak, to, można sądzić, tkwimy obecnie w stanie jakiegoś zacofania i niedorozwoju. Jeśli przez cywilizację rozumieć poziom życia ludzi, jakość usług, po prostu bogactwo, to Polska jest zacofana. I trzeba zrobić wszystko, żeby temu przeciwdziałać. Budować więcej dróg, pilnować przejrzystych procedur, zorganizować lepiej administrację.
Boję się jednak, że nasi domorośli modernizatorzy mają na myśli co innego. Oni chcieliby zmienić nie poziom życia, ale przekonstruować polską świadomość narodową i obyczajową. Z jednej strony ma się okazać, że polska przeszłość i współczesny patriotyzm są podejrzane. Wszędzie czają się demony szowinizmu i nacjonalizmu. Koniec z wizją narodu, który zmagał się o suwerenność. Narodu, który cierpiał i był ofiarą. Zamiast tego trzeba w Polakach wzbudzić poczucie winy. Trzeba na każdym kroku uświadamiać im, że albo byli takimi samymi oprawcami jak inni, albo, jeśli tego dowieść się nie da, rzekomą niewinność zawdzięczają zrządzeniu losu.
Z drugiej strony trzeba zmienić powszechnie przyjęty system wartości. Tu dla modernizatorów największą przeszkodą jest tradycyjny polski katolicyzm, a wzorcem do naśladowania hiszpański premier Jose Zapatero. Te dwa rozumienia modernizacji nie mają ze sobą nic wspólnego. Nie ma dowodów, że rekonstrukcja polskiej tożsamości przyniesie wyższy poziom życia.
Oby nie stało się tak, że to, co zostanie zmodernizowane, nie będzie już Polską. Ale to, obawiam się, unowocześniaczy nie interesuje