Tłumaczenie świata według Michaiła Szyszkina

Rozmowa z Michaiłem Szyszkinem, autorem powieści „Włos Wenery”

Aktualizacja: 10.05.2008 21:45 Publikacja: 10.05.2008 00:47

Tłumaczenie świata według Michaiła Szyszkina

Foto: Rzeczpospolita

RZ: Kim we współczesnym świecie jest tłumacz?

Michaił Szyszkin:

Przez wiele lat byłem tłumaczem, w ten sposób zarabiałem na chleb dla siebie i rodziny. I w pełni jestem świadomy, że przekład jest niemożliwy, a już zwłaszcza w literaturze. Można bowiem przetłumaczyć słowa, ale nie można przetłumaczyć czytelnika. Ta sama fraza, która w jednym języku wywołuje łzy, w innym budzi śmiech. Ale dla pisarza poza językiem nie ma niczego; jest nim obleczony jak poczwarka. Niewątpliwie i dla pisarza, i dla tłumacza język jest przeciwnikiem, niejako z definicji. Nie ma jednak innego sposobu zrozumienia się, dlatego zadanie tłumacza polega na tym, by przedrzeć się przez język do drugiego człowieka.

Wyjątkową rolę w pańskiej powieści „Włos Wenery” odgrywa dziennik śpiewaczki o imieniu Bella. Dziennik fikcyjny, ale będący zapisem XX-wiecznych losów inteligencji rosyjskiej.

Dla mnie to najważniejszy wątek „Włosa Wenery”. Bez niego tej książki by nie było, to od niego zaczęła się ta powieść. Choć naprawdę wzięła się z tego, że dawno temu moja zmarła w 1989 roku mama dała mi do poczytania swój dziennik. Prowadziła go jako uczennica i studentka na przełomie lat 40. i 50., czyli dla mnie – znającego ten okres z książek i opowieści ludzi – w najgorszym czasie w życiu Rosji. W czasie obozów, donosów, wielkiego strachu, nienawiści, absolutnej ciemności egzystencji. Tymczasem w matczynym dzienniku niczego takiego nie było. Ujrzałem autoportret dziewczyny, którą Bóg posłał na ziemię w jedynym tylko celu: by dawała i brała miłość. Swoją potrzebę miłości przeciwstawiała panującemu złu – taki boży ogienek oświecający ciemność. Mama przed śmiercią uporządkowała kronikę rodzinną, podpisała wszystkie zdjęcia w albumach, ja to wszystko zostawiłem bratu i w 1995 r. wyjechałem z Rosji, ożeniłem się ze Szwajcarką i zamieszkałem w Zurychu. A dom pod Moskwą, gdzie rodzinne archiwum spoczywało, spłonął. Nie zostało nic i dla mnie był to bodziec, by coś z tą pamięcią, z tamtym dziennikiem, który przecież czytałem, zrobić. Napisałem więc inny dziennik – fikcyjny, ale rzeczywistej osoby, ulubionej śpiewaczki mojego ojca. Była nią niezrównana wykonawczyni rosyjskich romansów, urodzona w 1900, a zmarła w 2000 roku Izabella Juriewa.

Przeżyła cały wiek XX!

Cały straszny rosyjski wiek XX. Z wrogim systemem walczyła śpiewem, ludzie słuchając jej, płakali. W latach 40. zabroniono jej występów, a gdy po pieriestrojce przypomniano sobie o niej i po wywiady zaczęli zgłaszać się do niej wszyscy, miała już 90 lat i o jej życiu w istocie nie wiemy nic. W latach stalinowskich ludzie bali się swojej przeszłości i niszczyli dokumenty, pamiętniki, fotografie. Moja książka w gruncie rzeczy jest o przezwyciężaniu śmierci poprzez miłość i poprzez słowo. Nieprzypadkowo wziąłem motto z Apokalipsy: „Bo poprzez słowo powstał świat i przez słowo zostaniemy wskrzeszeni”. To, co ja mogłem uczynić, to poprzez słowo dać Belli nowe życie. Tak jak Chrystus przyszedł do Łazarza i powiedział mu: „Wstań i idź”. Tworząc dziennik, starałem się wymyślać jak najmniej, posiłkując się autentycznymi informacjami. Gdy np. opisuję okres gimnazjalny Belli w Rostowie nad Donem, nauczyciele mają prawdziwe nazwiska, bo odnalazłem je w archiwach. Wiele szczegółów jest prawdziwych, czy to z jej okresu paryskiego, czy późniejszego – w Moskwie, gdzie jej mąż został zarządcą sławnej Sali Kolumnowej Domu Związków. Mam jeden tylko poważny problem: prędzej czy później z Izabellą Juriewą się spotkamy i będę musiał spojrzeć jej w twarz. Wierzę, że mi przebaczy i powie: „Dziękuję”.

Pana matka też miała coś wspólnego ze sztuką?

Wykładała język rosyjski i literaturę, a potem była dyrektorką moskiewskiej szkoły, w której się uczyłem. Wiem jedno: rodziców trzeba prosić o przebaczenie, dopóki żyją. Nie uczyniłem tego i moje „Zdobycie Izmaiłu” jest taką spóźnioną prośbą o wybaczenie – ojca i matki. Żyli w takim czasie, w jakim żyli. Musieli ratować dzieci, ucząc je kłamstwa. Kiedy stałem się teenagerem – nie znaliśmy jeszcze wtedy tego słowa – zrozumiałem, że ucząc, kłamała i uczyła kłamstwa. Uważałem się wtedy za wielkiego bojownika o prawdę i przestałem z mamą rozmawiać, z całą pewnością przyspieszając jej śmierć. Teraz wiem, że nie byłem żadnym bojownikiem o prawdę, tylko smarkaczem. I wiem, że tym nauczycielom, który wówczas uczyli nas łgać, powinniśmy podziękować. Bo oni wiedzieli, że istnieje smok, i jeśli nie uratują dzieci przed nim, ucząc dwulicowości, sztuki kamuflażu, życiowego sprytu, a choćby i pospolitego kłamstwa, ten potwór je pożre.

Bohaterem „Włosa Wenery” jest tłumacz, który w szwajcarskim urzędzie imigracyjnym uczestniczy w przesłuchaniach rosyjskojęzycznych osób ubiegających się o azyl. Wykorzystał pan swoje doświadczenia?

Tak, pracowałem jako tłumacz w takim urzędzie w Zurychu. Moi rosyjscy koledzy po piórze zadawali mi pytanie: jak ty możesz pisać w tej nudnej Szwajcarii? Wiadomo przecież, że rosyjski pisarz potrzebuje napięcia, a prawdziwe napięcie jest tylko w Rosji. Ale ja wykonując swoją pracę, znalazłem się w centrum takiego napięcia, jakiego nie zaznałem i nie mogłem zaznać w Rosji. Dziś wielu Rosjan żyje tak jak za władzy radzieckiej. Próbują stworzyć sobie niszę: zamykają okna, wyłączają telefony, nie czytają gazet – w trosce o swoje zdrowie psychiczne. Ja nie mogłem zamknąć się przed światem, a na przesłuchaniach potencjalnych azylantów niestrasznych historii się nie opowiada. Ludzie oczywiście kłamią i zadaniem urzędnika jest oddzielenie prawdy od kłamstwa. Ale co jest prawdą? – to główne pytanie chrześcijaństwa. Na przykład człowiek przychodzi z dzieckiem, któremu wyrwano paznokcie, i mówi, że są Żydami, których torturowali białoruscy faszyści. W końcu wyjaśnia się, że ani oni nie są Żydami, ani nie męczyli ich faszyści. Facet był biznesmenem i nie oddał długu. Ale dziecku jest wszystko jedno, dlaczego wyrwano mu paznokcie. I też wie, jak jego ojciec, że gdy wrócą do Rosji, czeka ich śmierć. Czym jest więc prawda?

Czy pan jeszcze pracuje jako tłumacz?

To najsmutniejsze pytanie, jakie mógł pan mi zadać. Pracowałem dla różnych biur tłumaczy i, w miarę jak stawałem się coraz bardziej znany jako pisarz, po kolei traciłem wszystkie te zajęcia. Cóż, jak z Moskwy przylatuje biznesmen, by założyć konto bankowe, potrzebuje tłumacza, ale przezroczystego jak powietrze. A tu zamiast powietrza – znany pisarz. Zaraz po opublikowaniu „Włosa Wenery” w Rosji straciłem pracę w urzędzie imigracyjnym. I teraz żyję tylko z pracy literackiej.

Bohater pańskiej książki – tłumacz – pociesza szwajcarską adwokat zbulwersowaną agresywnością przesłuchiwanego uchodźcy ze Wschodu: „Jeżeli gdzieś jest wojna, tym bardziej trzeba żyć i cieszyć się, że się tam nie jest. Jeżeli ktoś jest kochany, zawsze się znajdzie ktoś, kogo nikt nie kocha. A jeżeli świat jest niesprawiedliwy, i tak trzeba żyć i cieszyć się, że nie siedzimy w śmierdzącej celi, tylko idziemy na wesele. Cieszyć się! Oddawać się radości!”. Czy w tej pracy stać było pana na taką, choćby i wymuszoną, radość?

Nie. Proszę zresztą pamiętać, jaki jest dalszy ciąg tej sceny: „Jakoś dziwnie popatrzyła na tłumacza. Pewnie mu nie uwierzyła. Tłumacz sam też nie bardzo sobie uwierzył”. Zbudowanie powieści na zasadzie: pytanie – odpowiedź było dla mnie ważne, dlatego że bardzo szybko powstają tym sposobem metafory. Mój urzędnik imigracyjny nazywa się zresztą Peter Fischer, święty Piotr z kluczami do raju w ręku. Może otworzyć lub zamknąć drzwi...

Skoro rajem jest Szwajcaria, to znacznie częściej je zatrzaskiwał.

Literalnie w pojedynczych przypadkach drzwi uchylano. A zdecydowana większość uciekinierów przybywała na Zachód nie dlatego, że tam, u siebie, głodowali, byli bici i poniżani, groziło im więzienie. Nie, uciekali dlatego, że w tym świecie jest śmierć. Uciekają przed nią wszyscy, różnica między nimi jest taka tylko, że jedni już umarli, a drudzy jeszcze są żywi. Te ich zeznania to są głosy na Sądzie Ostatecznym.

Bo też naprawdę w pańskiej powieści nie chodzi o azylantów, lecz o sąd nad duszami. „Włos Wenery” to zresztą po trosze traktat teologiczny.

Sprawy wiary są dla mnie kluczowe, pewnie dlatego, że w Rosji duchowość ma kapitalne znaczenie. Rosjanie cenią wiarę, w końcu w całym świecie do niewiary dochodzi się samemu, a u nas dostawało się ją w prezencie, za darmo. Ale moja powieść traktuje o ludzkiej bliskości. O tym, jak się do siebie zbliżamy. Bo nie sposób być dalej od siebie niż szwajcarski urzędnik i uchodźca ze Wschodu. Oni znajdują się na całkowicie różnych biegunach, potem jednak ich głosy zbliżają się, zlewają. Następna sprawa dzieje się już między mężczyzną i kobietą, którzy też zbliżają się do siebie, jak tylko mogą najbliżej. Następnym dla nich krokiem może już być tylko miłość.

Pana powieść jest bardzo mocno osadzona w rosyjskiej tradycji literackiej. Do jakich pisarskich wzorów pan się przyznaje?

Dla mnie napisać „Włos Wenery” w XXI wieku jest tym samym, czym dla Tołstoja było pisanie „Anny Kareniny”. Rosyjska tradycja literacka to drzewo, którego korzenie tkwią w Biblii, pień to wiek XIX, przez który soki idą w koronę – wiek XX i teraz już głównym zadaniem jest znaleźć tę właściwą gałąź, poprzez którą drzewo rośnie ku niebu. Dla mnie wiek XX to Czechow, Bunin, Nabokov i, w Polsce pewnie mniej znany, Sasza Sokołow. Uważam siebie za absolutnego tradycjonalistę. Nasuwa się pytanie: w czym zawiera się tradycja? Moim zdaniem każdy, kto chce uważać się za prawdziwego pisarza, pisze jeden i ten sam tekst. Pierwszym tekstem literackim była modlitwa, z którą człowiek zwrócił się do Boga ze słowami wdzięczności. Za to, że Bóg stworzył życie, miłość, śmierć także, i że dał możliwość przezwyciężenia śmierci. Każdy pisarz dla tej modlitwy powinien znaleźć swoje słowa.

Michaił Szyszkin (ur. 1961 w Moskwie) – prozaik i eseista rosyjski, od połowy lat 90. mieszkający w Szwajcarii. Za swoją drugą powieść, „Wziatije Izmaila” (Zdobycie Izmaiłu), otrzymał w 2000 roku rosyjskiego Bookera. Właśnie wydany w Polsce nakładem Noir sur Blanc „Włos Wenery”, zdobył prestiżowe laury: Nacjonalnyj Bestseller i Bolszaja Kniga.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał