RZ: Kim we współczesnym świecie jest tłumacz?
Michaił Szyszkin:
Przez wiele lat byłem tłumaczem, w ten sposób zarabiałem na chleb dla siebie i rodziny. I w pełni jestem świadomy, że przekład jest niemożliwy, a już zwłaszcza w literaturze. Można bowiem przetłumaczyć słowa, ale nie można przetłumaczyć czytelnika. Ta sama fraza, która w jednym języku wywołuje łzy, w innym budzi śmiech. Ale dla pisarza poza językiem nie ma niczego; jest nim obleczony jak poczwarka. Niewątpliwie i dla pisarza, i dla tłumacza język jest przeciwnikiem, niejako z definicji. Nie ma jednak innego sposobu zrozumienia się, dlatego zadanie tłumacza polega na tym, by przedrzeć się przez język do drugiego człowieka.
Wyjątkową rolę w pańskiej powieści „Włos Wenery” odgrywa dziennik śpiewaczki o imieniu Bella. Dziennik fikcyjny, ale będący zapisem XX-wiecznych losów inteligencji rosyjskiej.
Dla mnie to najważniejszy wątek „Włosa Wenery”. Bez niego tej książki by nie było, to od niego zaczęła się ta powieść. Choć naprawdę wzięła się z tego, że dawno temu moja zmarła w 1989 roku mama dała mi do poczytania swój dziennik. Prowadziła go jako uczennica i studentka na przełomie lat 40. i 50., czyli dla mnie – znającego ten okres z książek i opowieści ludzi – w najgorszym czasie w życiu Rosji. W czasie obozów, donosów, wielkiego strachu, nienawiści, absolutnej ciemności egzystencji. Tymczasem w matczynym dzienniku niczego takiego nie było. Ujrzałem autoportret dziewczyny, którą Bóg posłał na ziemię w jedynym tylko celu: by dawała i brała miłość. Swoją potrzebę miłości przeciwstawiała panującemu złu – taki boży ogienek oświecający ciemność. Mama przed śmiercią uporządkowała kronikę rodzinną, podpisała wszystkie zdjęcia w albumach, ja to wszystko zostawiłem bratu i w 1995 r. wyjechałem z Rosji, ożeniłem się ze Szwajcarką i zamieszkałem w Zurychu. A dom pod Moskwą, gdzie rodzinne archiwum spoczywało, spłonął. Nie zostało nic i dla mnie był to bodziec, by coś z tą pamięcią, z tamtym dziennikiem, który przecież czytałem, zrobić. Napisałem więc inny dziennik – fikcyjny, ale rzeczywistej osoby, ulubionej śpiewaczki mojego ojca. Była nią niezrównana wykonawczyni rosyjskich romansów, urodzona w 1900, a zmarła w 2000 roku Izabella Juriewa.