Festiwal w Cannes otworzył właśnie film Fernando Meirellesa na podstawie powieści Joségo Saramago „Miasto ślepców”. Książka wyśmienita, autor – wybitny. Jako jeden z nielicznych pisarzy nagrodzonych w ostatnich latach Noblem akurat Saramago na ten zaszczyt w pełni zasłużył. Pech chce, że ów portugalski mistrz słowa jest zatwardziałym, niereformowalnym, głęboko wierzącym komunistą. Nienawidzi kapitalizmu, Banku Światowego, Busha, religii, a Izraelczyków wyzywa od nazistów. Jest też stałym honorowym gościem zlotów wszelkiej maści antyglobalistów. Od blisko 40 lat należy do Portugalskiej Partii Komunistycznej, która nadal ostentacyjnie posługuje się symbolem sierpa i młota. Słowem, przy Josém Saramago guru amerykańskiej skrajnej lewicy Noam Chomsky mógłby uchodzić za mięczaka.

Poglądy polityczne bez wątpienia pomogły Saramago w karierze, choć nie na taką skalę jak innym noblistom: kabareciarzowi Dario Fo czy Elfriede Jelinek. Ale dla wielu ludzi nieznających twórczości Saramago pozostanie on na zawsze „czerwonym karierowiczem”, który dorobił się sławy dzięki flirtowi ze stalinizmem. Ocena to niesłuszna, ale zrozumiała, jeśli prześledzimy losy setek miernot, które trafiły do literackiego areopagu tylko dlatego, że podpisały się pod protestem przeciwko wojnie w Iraku albo skrytykowały jakąś prawicową dyktaturę.

Cóż więc ma zrobić konserwatysta z kimś takim jak Saramago? Twierdzić buńczucznie, że komuchów nie czyta? Albo głosić, że Portugalczyk jest grafomanem? A może po prostu dać się ponieść wspaniałej literaturze, pamiętając jednocześnie, że gdzieś tam tułają się równie dobrzy pisarze, którzy jednak nigdy Nobla nie powąchają, bo głosują na prawicę, popierają globalizację i nie wierzą w globalne ocieplenie.