Z czego pan czerpie taką pewność siebie?
Mam poczucie, że jestem sakramencko zdrowy. Zdrowy jak mój dziadek. Zapamiętałem go jako szaleńca, który żarł każdą sekundę życia, tak że mu ślina ciekła. Pewne kanoniczne typy zachowań, dla których moralność, etyka ma swoje półki – dla niego kompletnie nie istniały. Jako maleńki chłopiec zostałem tego nauczony. Dopiero po latach zrozumiałem, co mi dziadek swoim przykładem wszczepił.
Co takiego?
Na pewno odwagę, ale przede wszystkim niezależność. I że nigdy nie jest tak źle, by nie mogło być gorzej, z czego wynika pewność, że jeśli jest niedobrze, to trzeba się cieszyć, że nie jest jeszcze gorzej.
A kim był dziadek?
Birbantem. Długo przebywał w Ameryce. W rodzinnej legendzie są przegrane kopalnie diamentów, szulerka, zakład fryzjerski – robił wszystko. Wyjechał z powodu totalnej biedy. Babcia miała wyższe wykształcenie ekonomiczne. Spotkali się na emigracji. Była piękną kobietą, a on sobowtórem Clarke’a Gable’a, co w tamtych czasach wywoływało u pań dziki szał. Chodzi nawet po rodzinie opowieść, że w początkach kariery kochała się w nim Rita Hayworth. Kiedy wrócił do Polski, kupił bardzo dużo ziemi i założył sady. W tych sadach ćwiczył moją wolę.
I jakie to były ćwiczenia?
Zbierałem czereśnie. Pamiętam, jak stałem w szeregu pracowników. Mówił mi: „Tu masz kosz, możesz się obżerać, ile chcesz, ale ja ci radzę, żebyś sobie upatrzył najdorodniejszą gałąź, i zacznij z niej jeść, jak zerwiesz już wszystkie owoce z drzewa, bo dopiero wtedy poczujesz prawdziwy smak”. Przejąłem się tą radą, a nie musiałem, bo byłem na wakacjach z rodzicami. Pamiętam, że strasznie mi się chciało pić, mogłem ugasić pragnienie sokiem owoców, a jednak czekałem z tym, aż zbiorę wszystkie i zostaną tylko te na wybranej gałęzi. Kiedy wytrwałem w postanowieniu, miałem nagrodę. Nagroda smakowała niebiańsko. Moje czereśnie były lepsze od tych, które cały czas podczas pracy jedli pracownicy dziadka. Oni byli w awangardzie naszych czasów, kiedy ani się nie pracuje do końca, ani nie wypoczywa. Ogląda, a nie widzi, słucha, ale nie słyszy – żyje w nieustannym chaosie. Dzięki dziadkowi mam głęboko zakorzenione zarówno poczucie porządku, jak i hierarchii. Do dziś pamiętam smak, soczystość i twardość tamtych czereśni, bo sobie na nie zapracowałem. Sztuka zbierania czereśni była wstępem do pracy nad własną silną wolą.
Właściwie dlaczego zagrał pan pedofila w „Festen”?
Ucieszyłem się, że zaproponował mi rolę Grzegorz Jarzyna. Ceniłem go jako młodego reżysera, który ma własny styl. Przeczytałem tekst i ani chwili się nie wahałem.
Jarzyna mógł być pewien, że będzie pan grał, nie broniąc swego bohatera.
Rzeczywiście, jest w naszym środowisku taki slogan: „Muszę obronić moją postać”. No, ale jak bronić takiego sukinsyna? Trzeba tylko rozgryźć jego motywy, nie akceptując go. Bo aktor nie jest od osądzania czynów postaci, tylko od wiarygodnego przedstawienia jego czynów. I koniec. Próbowałem odnaleźć motywację, dla której po raz pierwszy zrobił „to” z dziećmi. Myślę, że miał straszny problem ze sobą, chyba nie był ostatecznie zdeklarowany seksualnie, a żonie starał się udowodnić męskość – dziećmi. Jednak życie wciąż go przerażało, a pedofilia uwolniła od tego ciężaru, bo był ktoś od niego słabszy. Tak zdobył ogromną siłę, która manifestuje się w karierze przemysłowca. Myślę, że odkryłem słabego człowieka, który walczy do końca w obronie sukcesu, jaki odniósł, zasłaniając wszystko, co w jego życiu najpodlejsze. Bronił imperium zbudowanego na złu. To kanon. Ileż sukcesów wyrasta ze zła i zaciera jego ślady. Kiedy w spektaklu wszystko wychodzi na jaw, na pytanie syna, dlaczego mu to robił, odpowiada: „Bo do niczego innego się nie nadawaliście!”. A przecież to on miał problem. Nie dzieci. Jarzyna na jednej z prób powiedział mi, że byłoby idealnie, gdyby w czasie mojego przejścia przez widownię, ktoś mnie opluł. No i to się zdarzyło. Plwociny nie czułem, ale usłyszałem: „Ty skurwysynu”.
W tej roli to dla aktora największy komplement.
Nie ukrywam satysfakcji. Mniej wesoła jest konstatacja, że człowiek jest zdolny do wszystkiego. Nie zawsze potrafi się przeciwstawić złu.
I co pan pomyślał, dowiadując się ostatnio o austriackim pedofilu?
Dokładnie to samo. Kiedy ludzie krzyczą „powiesić go”, nie myślą, że w takiej postawie drzemie zadatek na mordercę. W czasach, kiedy były jeszcze kolejki, robiłem ze studentami ćwiczenia z sytuacją, gdy brzemienna kobieta kupuje ostatnią parówkę, a następny przy ladzie staruszek, gdyby mu wręczyć nóż, zabiłby ją bez wahania. To jest frapujące, że w mgnieniu oka anioł zmienia się w diabła.
Ale to nie zwalnia z odpowiedzialności.
Absolutnie nie. Osobiście nie czuję się ani aniołem, ani diabłem, to jest nieustanna mieszanka. Próbując w kontakcie z innymi ludźmi zrozumieć mój los, sterować nim – nie przestaję wierzyć, że jest dokładnie zapisany, tyle że go nie znam. Wybory stanowią o poznawaniu siebie – zawsze post factum. Mogę myśleć o sobie dobrze lub źle. Ileż razy człowiek czuje niesmak.
Pan, uznany aktor, pojechał z debiutującym reżyserem Michałem Zadarą do Słupska. To się nie zdarza, choćby ze względu na nasze problemy z drogami.
Ja jeżdżę szybko i lubię jeździć. Lubię też bardzo spotykać się z młodymi ludźmi. Oni mnie testują.
Raczej pan się u nich testuje.
Kontakty z nimi unaoczniają mi, w którym miejscu jestem – zawodowym i ludzkim. Z Zadarą połączyła nas wspólnota gustów. Będąc młodym człowiekiem, chce odkrywać nowe rejony teatru. Idzie tropem rzeczy, które obserwowałem w latach 60. Oczywiście ja, jak mamut skamieniały, mam poczucie, że już wszystko było. A mimo to fantastycznie odnajduję się w jego spektaklach, to jest moja rzeka. To awangarda wyrobiła we mnie potrzebę szukania, nawet nie odnajdywania, ale szukania non stop. Dlatego mam poczucie, że się nie nudzę.
Odświeżyliście panowie „Kartotekę”, która wydawała się już zakurzonym klasycznym dziełem.
Ze zdziwieniem zauważałem, że wcześniejsze realizacje nie wnosiły niczego nowego, poza szczegółami. Zaskoczyło mnie, że nikt tak naprawdę nie przeczytał wnikliwie didaskaliów. To dlatego pokój Bohatera długo nie był wietrzony, a z „Kartoteki” zrobił się postromantyczny dramat narodowy. Tymczasem Zadara, będąc Polakiem z zewnątrz, z amerykańskimi doświadczeniami, przeczytał dramat dokładnie i włączył do akcji didaskalia. Pokazał, czym może być dziś teatr otwarty. Tadeusz Różewicz nie krył zadowolenia. Był na spektaklu przedpremierowym i w jego trakcie podchodził do mnie podczas sceny, kiedy mój Bohater przysypia. Szeptałem mu: „Panie Tadeuszu, nie mogę teraz rozmawiać, bo gram przecież”. „Nie szkodzi, nie szkodzi, możemy porozmawiać”. I to jest także „Kartoteka”. Zadara to wydobył. Zawsze potrafi spojrzeć z nowej perspektywy na klasykę. Każdy, także widz, może wejść do tej sztuki i wyjść w każdej chwili.
A Jan Klata?
W „Trzech stygmatach Palmera Aldritcha” zeszły się nasze temperamenty i pasje. Klata jest dla aktora tym, czym parowóz dla pociągu. Na próbach przeżywa wszystko z zespołem, widać na jego twarzy emocje. To ważne, bo aktor, który nie wie, co myśli reżyser, jest zdezorientowany. Nie wie, czy śpi, a czasami budzi się, jak jest już za późno. Zdarzało się, że Janek mówił mi: „Pora nauczyć się tekstu”. A ja oczywiście odpowiadałem jak stara obrażona ciotka: „Ja umiem ten tekst i mogę ci to udowodnić!”. Klasyczny teatralny dialog na próbie.
Co teraz wymaga największej odwagi?
Żeby się nie sprzeniewierzyć sobie. Jeżeli ma się choćby tylko intuicyjne wyczucie wartości – nie należy robić rzeczy, które im zaprzeczają. I jeszcze wmawiać sobie, że zdrada ideałów jest nową istotną wartością. A to jest chleb codzienny współczesnych aktorów. Zajmują się rzeczami, których jeszcze niedawno nie szanowali. Stąd łatwość karier, dostępność pieniędzy, cały ten bałagan związany z biznesem, bo przecież o nic innego nie chodzi. A dopisuje się filozofię, że wszystko jest bez zmian, w porządku. To tak, jakby stracić słuch i wzrok.
A czy pan się czegoś boi?
Nie boję się.