I pewnie nie warto byłoby poświęcać tym reakcjom uwagi, gdyby nie fakt, że pokazują one jedną z najbardziej nieznośnych polskich cech – połączenie megalomanii ze słabością.

Najpierw była gigantyczna propaganda sukcesu, według której doczekaliśmy się drużyny na miarę mistrza Europy. Ordery, uściski, zapewnienia, wywiady, mizdrzenie się. Politycy kłaniali się w pas, premier doradzał, prezydent zaopatrzył się w szalik. W Austrii okazało się, że do gry nadają się tylko bramkarz Artur Boruc i w ostatniej chwili przygarnięty do reprezentacji Brazylijczyk Roger Guerreiro. Reszta zawodników albo bała się piłki, albo nie miała sił, by za nią biegać. Jednym plątały się nogi, inni strzelali na wiwat. Trener dwoił się i troił, ale występy w reklamówkach i prowadzenie drużyny na boisku to nie to samo.

Pierwszy mecz przegraliśmy z tymi samymi Niemcami, których trzy dni później bez kłopotów pogrążyli Chorwaci. Z Austriakami przeżyliśmy pierwszą połowę dzięki nieprawdopodobnemu szczęściu, gola zdobyliśmy ze spalonego. Tylko jak długo można liczyć na życzliwość bogów?

A teraz, zamiast dostrzec własną słabość, słyszę, że wszystkiemu winny jest sędzia. Bo my, Polacy, potrafimy, bo nam się należy, bo nasza drużyna jest świetna. A jeśli nie udaje się nam wygrywać, to ktoś musi za tym stać. Z pewnością nie my sami, nie beznadziejny poziom ligowych klubów i tajemnicze machlojki działaczy. Remis z Austrią musiał być efektem spisku. Czekam, kiedy komentatorzy wyciągną ten wniosek. Bo przecież co do tego, że zasłużyliśmy na zwycięstwo, nikt nie może mieć wątpliwości.