Dlatego rozwiązaniem powinno być dopuszczenie do stanowisk i urzędów ludzi młodych, wychowanych już w wolnej Polsce, nieskażonych kombatanctwem, śmiało patrzących w przyszłość, otwartych na nowe wyzwania, świat, Europę i Bóg wie co jeszcze.

Otóż ta wiara w przewagę młodości zdaje się nie dotyczyć historyków, a już z pewnością historyków IPN. W ich przypadku młody wiek staje się zarzutem, nieusuwalną niemal skazą. Ileż to razy, choćby pisząc o twórczości Sławomira Cenckiewicza czy Piotra Gontarczyka, pisano o „młodych historykach IPN”, „młodych wilkach”, „młodych hunwejbinach”. Młodych, czyli niedoświadczonych, niepoważnych, pozbawionych głębszego, opartego na gruntownej znajomości ludzi i ich spraw wejrzenia. O nieopierzonych młokosach, którzy miast terminować posłusznie u mistrzów, ośmielają się sami zabierać głos, mądrzyć się i szarogęsić, radykalizować ponad miarę.

Cóż, młodość niejedno ma imię. Nie wiem, czy trzydziestokilkulatek jest naprawdę osobą młodą. W literaturze XIX-wiecznej ktoś taki uchodziłby za człowieka wiekowego, mocno posuniętego w latach. Z pewnością jest to już wiek, w którym od każdego wolno wymagać samodzielności.

Poza tym, czyż fakt, że autorzy książki o Lechu Wałęsie nie uczestniczyli w budowaniu „Solidarności”, że nie żyli świadomie w opisywanym przez siebie okresie, nie jest głównym argumentem na rzecz wartości ich pracy? Przecież dzięki temu mają naturalny dystans do faktów i zdarzeń. Tak można byłoby sądzić, gdyby jeszcze... pisali to, co trzeba. Dlatego mimo kolejnych książek i prac w oczach salonu i tak pozostaną na zawsze „młodzi”.

Skomentuj na blog.rp.pl