Warszawski bank pradziadka

W rodzinie Marca Minkowskiego unikano rozmów o Polsce, by nie przywoływać złych wspomnień. I nagle on zaczął do niej wracać nie tylko za sprawą muzyki

Publikacja: 19.07.2008 05:50

Warszawski bank pradziadka

Foto: Rzeczpospolita

Nie było jednego wydarzenia w życiu francuskiego dyrygenta, które spowodowało tę zmianę. Stopniowo docierało do niego, że rodzinnej przeszłości nie da się wykreślić.

– Cztery lata temu, gdy straciłem ojca, zacząłem się zastanawiać, skąd pochodzę – opowiada. – Wiedziałem, że ze strony ojca była to Polska, ze strony matki Ameryka i Czechosłowacja.

Potem kuzyn mieszkający w Szwajcarii wydał książkę opisującą losy rodziny. Przypomniał nie tylko ich wspólnego pradziadka, warszawskiego bankiera Augusta Minkowskiego oraz prababcię Teklę, która w getcie pomagała osieroconym dzieciom. Przypomniał losy ich synów, również tego, który brał udział w kampanii wrześniowej, a został zamordowany w Katyniu, oraz znanego psychiatry, studiującego wcześniej w Warszawie, Monachium i Zurychu, który w 1915 roku zdecydował się zamieszkać we Francji. Jego żona też była z pochodzenia Polką, ich syn, lekarz pediatra, to właśnie ojciec Marca.

Gdy dwa lata temu Minkowski przyjechał do Warszawy, by w Operze Narodowej poprowadzić koncert, rozpoczął wędrówkę śladami przodków. Dzięki szwajcarskim krewnym (jedna z ciotek we wrześniu 1939 roku przedostała się z Warszawy do Bazylei i tam nadal żyje) wiedział, że pradziadek mieszkał niedaleko Teatru Wielkiego, na ulicy Fredry. Na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, gdzie dziś wchodzi się do stacji metra, stała kamienica Augusta Minkowskiego, a w niej mieścił się jego bank. Marc pojechał też do Otwocka, gdzie był dom letniskowy pradziadków, szukał rodzinnej przeszłości w archiwach Żydowskiego Instytutu Historycznego.

To była zupełnie inna wizyta niż ta pierwsza w 1986 roku, gdy jako 23-letni muzyk grający na fagocie przyjechał z zespołem Jeana-Claude’a Malgoire’a. Warszawa zrobiła na nim przygnębiające wrażenie, dostrzegał, że wciąż jeszcze nie zdołała zatrzeć śladów wojennych zniszczeń, raziła przypadkowa, brzydka nowa architektura. Wtedy jednak myślał przede wszystkim o własnej przyszłości, szukał dla siebie miejsca w życiu.Gdy na początku lat 90. świat mówił już o nim jako o ekscytującym dyrygencie młodej generacji, brytyjski krytyk Roger Mills stwierdził w miesięczniku „Classic CD”: „Kto w przyszłości weźmie się za pisanie biografii Marca Minkowskiego, jej pierwszy rozdział powinien zatytułować »Frustracja«, drugi zaś: »Rewelacja«”.

Czym mógł być sfrustrowany młody fagocista, który starał się zaistnieć na rynku? – We Francji każdy muzyk kształcony jest na solistę – wyjaśniał sam Minkowski. – Pracę w orkiestrze traktuje się jak nieszczęście. On też od niej zaczynał, choć pasjonowało go coś innego. Kiedy jeszcze jako 18-letni uczeń otrzymał szansę poprowadzenia pierwszego koncertu, od razu zrozumiał, że chce być dyrygentem. Tylko na razie poza nim nikt tego nie wiedział.

Marc Minkowski spotkał wówczas grupę artystów grających na barokowych instrumentach. – Byli ogarnięci nieprawdopodobną pasją – wspominał po latach. – W niczym nie przypominali zwykłych muzyków orkiestrowych, można było odnieść wrażenie, że żyją nie na Ziemi, lecz na przykład na Marsie.Z tych spotkań narodził się zespół Le Musiciens du Louvre, który Minkowski założył w 1982 roku. Dziesięć lat później muzycy byli znani w całej Europie, ich szef oczywiście również.

Doceniając zasługi, jakie ma w wydobyciu z zapomnienia wielu dzieł, zwłaszcza kompozytorów francuskich (Rameau, Lully, Charpentier), warto pamiętać, że nie on pierwszy poszedł tą drogą. Jego mistrzem był zwłaszcza austriacki dyrygent Nicolaus Harnoncourt. To na jego pionierskich interpretacjach dzieł Bacha uczył się, jak należy podchodzić do dawnej muzyki. Nigdy jednak nie kopiował cudzych wzorów, jest oryginalny i niepowtarzalny. I daleko oddalił się od Harnoncourta, co uświadomiłem sobie podczas ich muzycznego spotkania na festiwalu w Salzburgu w 2006 roku. Stary wyga Harnoncourt cyzelował każdą nutę, starając się, by miała nieskazitelnie brzmienie, przez co „Wesele Figara” Mozarta ciągnęło się w nieskończoność. Minkowski zaś przez „Mitridate, re di Ponto” przeszedł jak burza. Przepełnił tę operę własną energią, a przecież była to autentyczna muzyka Mozarta, jakby on sam nią dyrygował.

Ciężko wydostać się z szuflady, w której inni cię zamknęli – powiada dzisiaj. Uśmiecha się przy tym z pewną dozą rezygnacji. Na każdym spotkaniu z dziennikarzami powtarza uparcie, że nie ogranicza się do muzyki dawnej, od 15 lat połowę czasu poświęca repertuarowi symfonicznemu z XIX i XX stulecia, także utworom współczesnym. Wędrując zaś po świecie, szukał własnego zespołu. – Moim pierwszym dzieckiem pozostanie Les Musiciens du Louvre, który dziś też nie gra wyłącznie muzyki dawnej. Nie znaczy to, że nie chcę mieć innego. Daję koncerty mniej więcej z dziesięcioma różnymi orkiestrami rocznie. To bardzo pobudza, ale i męczy, trzeba się starać, aby takich kontaktów nie traktować pobieżnie: przyjechać, powiedzieć muzykom „hallo”, pomachać trochę batutą i ruszyć dalej.

Rok temu miał zostać szefem symfoników z Bazylei, ale ich problemy finansowe utrudniały podpisanie kontraktu. Sprawa się ciągnęła, Minkowski przyjechał do Krakowa na koncert z Sinfonią Varsovią, a jej dyrektor naczelny Janusz Marynowski zapytał go, czy nie byłby zainteresowany poprowadzeniem tego zespołu. Nie zdecydował się od razu, ale też nie zastanawiał długo.

– To nie była trudna decyzja – mówi. – Sinfonia Varsovia jest znana we Francji choćby z występów na popularnym festiwalu „Les folles journées” w Nantes. Wiedziałem też, że mam zostać szefem orkiestry symfonicznej, ale niepracującej w maksymalnym składzie instrumentalnym. Można więc osiągnąć z nią brzmienie o większej giętkości i delikatności. Wiem także, że potrafi się zmieniać, grać utwory kameralne i wielkie dzieła symfoniczne. To luksus pracować z takim zespołem.

W marcu podpisał czteroletni kontrakt jako dyrektor muzyczny Sinfonii Varsovii. – Byłoby uproszczeniem twierdzić, iż zadecydowało o tym odkrycie rodzinnej przeszłości. Wolę mówić o niezwykłym zbiegu okoliczności. Ciągle teraz jestem pytany o warszawskich przodków, więc staram się już o tym nie myśleć. Przyznaje jednak, że ma sprawę do załatwienia. Dwukrotnie – w 1947 roku i na początku lat 70. – Minkowscy starali się o odzyskanie gruntów w Warszawie i za każdym razem odmówiono im do tego prawa. To po ostatnim wyroku Polska została w jego domu wykreślona z rodzinnych rozmów.

On teraz ze szwajcarskimi kuzynami podjął trzecią próbę. Podkreśla, że robi to nie dla siebie, lecz dla orkiestry, by wreszcie znalazło się miejsce na nowoczesne centrum muzyczne z siedzibą dla Sinfonii Varsovii, bezdomnej i tułającej się po Warszawie od początku istnienia.Batuta dla MoniuszkiPierwszy koncert w roli szefa Sinfonii Varsovii rozpoczął fragmentami z „Halki”, a grywana u nas do znudzenia jej uwertura stała się wydarzeniem wieczoru. Minkowski spojrzał na nią ze świeżością, której brakuje polskim dyrygentom. Wyostrzył dynamikę, lekko podkręcił tempo i okazało się, że Moniuszko, któremu zarzuca się brak temperamentu, stał się operowym kompozytorem z pierwszej ligi europejskiej. Potem zaś muzycy zagrali symfonię zmarłego przez ośmiu laty Oliviera Greifa. – To rodzaj muzyki współczesnej, który bardzo lubię – wyjaśnia. – Znaliśmy się osobiście, jego ojciec przeżył Auschwitz, też pochodził z polskiej rodziny.– Po Moniuszce będą Karłowicz, Szymanowski, Penderecki i Lutosławski – zapowiada. I dodaje, że szuka również propozycji do specjalnego cyklu koncertowego z kompozytorami o polsko-francuskich związkach. Kiedy podpowiadam mu nazwisko Aleksandra Tansmana, urodzonego w Łodzi, a przez dziesięciolecia żyjącego w Paryżu, znów się uśmiecha: – Lata temu, jeszcze w konserwatorium, przygotowywałem na konkurs jego utwór.

Rzeczywiście muszę poszperać w partyturach Tansmana.

Ma coraz więcej polskich przyjaciół. W Les Musiciens du Louvre grają na skrzypcach dwie Polki, muzycznymi radami wspiera go w Paryżu Piotr Kamiński, a dyrygent Tadeusz Strugała, właściciel wspaniałej kolekcji starych batut, zaraził go tą pasją. Pierwszą batutę, którą kupił, podarował Strugale, następne zachował już dla siebie. Z najnowszym nabytkiem – batutą z drewna hebanowego z połowy lat 60. XIX stulecia – przyjechał w czerwcu i nią dyrygował utwory Moniuszki i Brahmsa na koncercie z Sinfonią Varsovią. – Do każdej muzyki dobieram teraz batutę z epoki – mówi Marc Minkowski. – Jedynie w utworach współczesnych orkiestrę prowadzę samymi dłońmi.

Przeciw jednemu zastrzega się zdecydowanie: – Wątpię, bym kiedykolwiek nauczył się polskiego, ma zbyt trudną wymowę. Wszystko inne jest w tej chwili przede mną, bo z Sinfonią Varsovią dopiero poznajemy się wzajemnie.

Nie było jednego wydarzenia w życiu francuskiego dyrygenta, które spowodowało tę zmianę. Stopniowo docierało do niego, że rodzinnej przeszłości nie da się wykreślić.

– Cztery lata temu, gdy straciłem ojca, zacząłem się zastanawiać, skąd pochodzę – opowiada. – Wiedziałem, że ze strony ojca była to Polska, ze strony matki Ameryka i Czechosłowacja.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Złoty szklany liść
Plus Minus
„Historia sztuki bez mężczyzn”: Więcej niż parę procent sztuki
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Krzysztof Bochus: Mam swoją ziemię obiecaną
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Od nadużyć do uzdrowienia Kościoła
Plus Minus
Denna wiadomość dla poszukiwaczy życia
Plus Minus
Piotr Zaremba: Kultura w kraju zimnej wojny domowej