Domino ruszyło

Jeszcze rok temu praca w największych bankach inwestycyjnych oznaczała status księcia. W tym roku już nikt nie czeka na świąteczne premie, wystarczy nadzieja, że do końca roku zachowa się posadę

Aktualizacja: 27.09.2008 03:51 Publikacja: 27.09.2008 02:57

Pracownik wynosi swoje rzeczy z zamykanego biura banku Lehman Brothers w Londynie

Pracownik wynosi swoje rzeczy z zamykanego biura banku Lehman Brothers w Londynie

Foto: AFP

Mówi się, że z powodu krachu na rynkach finansowych pracę w bankach tylko w tym roku może stracić powyżej 100 tysięcy ludzi. To liczba ogromna, tak samo jak biliony dolarów wrzucane jako koło ratunkowe na rynek finansowy. Tak ogromna, że aż nierealna.

Staje się realna wówczas, kiedy okazuje się, że dotyczy konkretnych ludzi z armii młodych, doskonale wykształconych fachowców, których jeszcze kilkanaście miesięcy temu banki dosłownie sobie wyrywały. Teraz obowiązuje zasada „ostatni przyjęty, pierwszy do zwolnienia” i nie ma znaczenia, że jakiś ekspert został podkupiony za ogromne pieniądze od konkurencji i rezygnował z pewnego miejsca pracy. Naturalnie o ile w świecie bankowości dzisiaj cokolwiek jest pewne.

Na zdjęciach ilustrujących informacje o kryzysie widać setki młodych, dobrze ubranych ludzi z pudłami, w których wynoszą swój dobytek z dawnych miejsc pracy. Bankierzy są zastraszeni. Nawet ci, którzy nie stracili pracy, wcale nie są pewni, że różowego paska nie dostaną przed końcem roku. – Tak naprawdę nie wiadomo, co z nami będzie – mówi jeden z bankierów JP Morgan, który szybką reakcją na kłopoty jeszcze wiosną tego roku uratował swoją pozycję. – Rok temu, kiedy kryzys kredytowy dopiero się zaczynał, wiedzieliśmy, że dostaniemy przyzwoite premie. Teraz nikt nic nie wie, poza tym, że będą się działy straszne rzeczy.

W 2007 londyńskie premie osiągnęły wysokość ponad 13 mld funtów. W Nowym Jorku takich informacji się nie podaje, bo naruszają prywatność bankowej elity.

Można się dowiedzieć jedynie, ile zarabiają prezesi, bo tego wymaga giełda. Richard S. Fuld, prezes upadłego Lehman Brothers, zgarnął 40 mln dol. Na konto Johna J. Macka prezesa Morgan Stanley, który w popłochu szukał inwestora jeszcze kilka dni temu, wpłynęło w ub.r. 1,6 mln dol. John A. Thain, prezes Merrill Lyncha, który zdołał schronić się pod skrzydła Bank of America, wzbogacił swoje konto o 17,3 mln dol. Wszystkich przebił jednak prezes Goldmana Sachsa Llyod C. Blankfein, który zarobił 70,3 mln. Takich zarobków już w Stanach Zjednoczonych nie będzie, obiecują to obydwaj kandydaci: i John McCain, i Barack Obama.

Rozmowom o milionowych wynagrodzeniach towarzyszą cięcia zatrudnienia, które określane są jako „eliminacja”, a czasami nawet „eksterminacja”. Dzisiaj wiadomo, że mają przedłużyć się także na przyszły rok. Merrill Lynch pozbył się dilerów z rynku energetycznego, a reszcie pracowników zapowiedział zwolnienia z 90-dniowym terminem wypowiedzenia. Japoński bank Mizuho Financial Services po prostu zwolnił wszystkich swoich pracowników w Londynie i zlikwidował tę placówkę. Najbardziej bezwzględni są nowi właściciele banków wobec pracowników działów sprzedających obligacje oparte na kredytach hipotecznych.

Podobnie jest w firmach telekomunikacyjnych, bo banki są tradycyjnie najcenniejszymi klientami operatorów sieci. Pracę będą tracić również pracownicy IT. Mniej zarabiają i jeszcze bardziej stracą restauracje i puby, a także firmy zajmujące się wysyłaniem prezentów na Boże Narodzenie, które rok temu pracowały już pełną parą. – Dzisiaj cieszą się, jeśli jakaś firma zadzwoni i spyta, czy jeszcze istniejemy – mówi Jane Kane, pracownica Parcels International. Na spadek dochodów narzekają taksówkarze, linie lotnicze i biura podróży. Bo domino dopiero ruszyło.

Nadal jednak budynki bankowych pałaców na Wall Street, Canary Wharf czy w City rozświetlone są przez całą dobę. Bo rynki finansowe pracowały, tak jak teraz zmagają się z kryzysem, przez 24 godziny na dobę. Zawsze gdzieś akurat rozpoczyna się sesja giełdowa, która przynosi gwałtowny spadek notowań, by kilka dni później wystrzeliły one w górę, bo spekulanci muszą wycofać chociaż to, co włożyli.

Złota młodzież z banków inwestycyjnych zarabiała nie mniej niż 250 tys. dol. rocznie, a dwa razy tyle, jeśli doliczy się do tego wszystkie bonusy. Ubierała się u Max Mary, Burberry’ego, Bossa, Ermenegildo Zegni. Zakupy robiła w Selfridges i Sax Fifth Avenue. Po pracy wstępowała do pubu, bo wieczorem najczęściej młodzi bankierzy mieli kolacje z klientami. Wakacje to najczęściej Karaiby i to nie pospolita Dominikana, ale angielskojęzyczne Barbuda, Antigua, St Lucia tuż przed sezonem huraganów. Ewentualnie miły zakątek w Toskanii. Dziećmi, dla których zabawki kupowali w londyńskim Hamleyu albo nowojorskim FAO Schwartz, opiekowały się troskliwe nianie.

Jeszcze na kilka miesięcy przed trzęsieniem ziemi, jakie nastąpiło w ubiegłym tygodniu, w biurach w Londynie i Nowym Jorku wprowadzono drastyczne cięcia kosztów. Kartki papieru zadrukowuje się po obydwóch stronach, sięgnięto po tańsze długopisy, pióra Mont Blanc dostają już tylko szefowie.

Deutsche Bank odebrał prawo podróżowania I klasą pociągu, jeśli czas podróży nie przekracza dwóch godzin i zalecił korzystanie z transportu publicznego. Lunch biznesowy nie ma prawa kosztować więcej niż 51 funtów od osoby. W Londynie i Nowym Jorku oznacza to rezygnację z miejsc, do których bogaci klienci najbardziej lubią chodzić, czyli Bryant Park Grill w Nowym Jorku albo londyńskiego Petrusa, Tierra Brindisa na Soho czy Murano na Mayfair. Tam napiwek za obsługę dwuosobowego stolika wynosi co najmniej 200 dolarów. Tylko nowojorski Four Seasons nadal cieszy się powodzeniem, ale tam swoich gości zaprasza właściciel – saudyjski książę al Waleed bin Saud, który wiosną tego roku po raz drugi uratował przed kłopotami Citigroup.

Szefowie HR w bankach tłumaczą, że oszczędności były zawsze, a azjatyckich klientów zabawianych na koszt banków przez brytyjskie analityczki ubrane w obcisłe mini można było zobaczyć tylko na filmach wypaczających obraz City. Najsmutniej będzie na święta, kiedy czeki miały wyjątkowo dużo zer, w tym roku mogą to być nawet same zera.

Odprawy zależnie od rodzaju umowy pracowników zazwyczaj dają niewielkie poczucie bezpieczeństwa. W najlepszej sytuacji znajdują się najmłodsi ze zwalnianych, którzy z powodzeniem mogą wrócić na dobre uczelnie i tam się jeszcze podszkolić, licząc na to, że kryzys minie, a dobrze wykształceni bankierzy będą w przyszłości potrzebni.

Zwolnienia nie zawsze odbywają się zgodnie z obowiązującym prawem pracy. Często zdarza się, że do sal, w których dokonuje się transakcji, wchodzi ochrona z czarnymi plastikowymi workami i po prostu informuje, że trzeba się spakować. – Sprzątnij biurko i zabieraj się stąd. Dział HR skontaktuje się z tobą w najbliższym czasie – słyszą. Taka obcesowość zdarza się również i wobec członków kadry zarządzającej. Identyczny tekst usłyszał jeden z dyrektorów Barclays Edward Cahill, który otrzymywał miesięcznie na konto 100 tys. funtów.

Dla Amerykanów problemem jest to, że w tej chwili nie są już tak mobilni jak przed kryzysem. Kiedyś sprzedaż domu i przeniesienie się w inny zakątek Stanów nie było większym problemem. Teraz na rynku nieruchomości jest krach i chętnych do sprzedaży jest znacznie więcej, niż rozważających kupno domu.

Nie jest lepiej w Wielkiej Brytanii. Ceny czynszów w City i na Canary Wharf spadły o 30 procent. A kiedy jeden z bankierów, 30-letni Rick Hill, chciał sprzedać dom i nie był w stanie uzyskać minimalnej ceny, dorzucił do niego żółte lamborghini, którym szpanował, stojąc w londyńskich korkach. Samego domu i ogrodu z basenem nikt nie chciał kupić za milion funtów. Hill jest jednym z tych, do których fortuna przyszła zbyt szybko. Teraz będzie musiał przejść trudną resocjalizację.

To próbka czarnego humoru z Wall Street i londyńskiego City. Jeszcze na wiosnę bankowa młodzież przebierała w ofertach wyjazdu do Azji. Dziś przeprowadzka do Dubaju, Mumbaju albo Szanghaju – trzech metropolii, gdzie nadal można znaleźć lepszą lub gorszą pracę w bankowości – nie jest tak atrakcyjna jak kiedyś. Przez całe lata wyjazd do placówki macierzystego banku w którymś z tych miejsc uważany był jako początek drogi do wielkiego awansu. We wszystkich egzotycznych metropoliach można było spokojnie i dość bezpiecznie wychować dzieci, posłać je do najlepszej szkoły i spokojnie przetrwać w kokonie społeczności expatów.

Tyle że dzisiaj wyjazd do Azji czy na Bliski Wschód wcale nie daje gwarancji powrotu na dobre stanowisko w centrali lub w którejś z najbardziej pożądanych stolic. Przy tym coraz chętniej szefowie placówek w Mumbaju widzą wśród swoich pracowników łatwych do zmotywowania Hindusów, zaś w Szanghaju trzeba raczej znać chiński, który powoli staje się językiem azjatyckiej bankowości.

Dzisiaj bankierzy, którzy jeszcze nie wpadli pod HR-owski topór, za nic nie chcą mówić o nastrojach w bankach.

– Raczej porozmawiajmy o prognozach dla światowej gospodarki – najczęściej taką odpowiedź słyszymy, kiedy pytamy o to, czy wielkie cięcia kadrowe nie doprowadzą chociażby do pogorszenia jakości prognoz przygotowywanych przez instytucje finansowe. – Co ci po dobrych prognozach, jeśli dzisiaj tak naprawdę nikt nie wie, ile jeszcze kryzys potrwa? Czy będzie jego kolejna, trzecia już odsłona? – słyszę od kolegi z Nowego Jorku.

– To nie jest kryzys taki, jak ten w 2002 i 2003 roku. Wtedy banki zamykały całe oddziały i nie było żadnych negocjacji. Teraz chcą się pozbyć tych, którzy nie przydadzą im się w przyszłości, wydaje mi się, że podejście jest bardziej dalekowzroczne – mówi pocieszająco Simon Culhane, prezes Securities & Investment Institute, ale z kolei analityk Centre for Economic and Business Research jest zdania, że City czeka największy kryzys od 2001 roku. Wtedy także ratowano gospodarkę, zarzucając rynki gotówką, a spowolnienie gospodarcze potrwało pełne dwa lata. Teraz jego zdaniem będzie można odetchnąć z ulgą dopiero za cztery lata.Ekonomiści już obawiają się spadku statusu Londynu, który dotychczas dostarczał PKB równego wypracowanemu przez całą Szwecję czy Szwajcarię. Teraz londyńczycy mają tylko nadzieję, że choć trochę rozruszają gospodarkę przygotowania do olimpiady w roku 2012. Ale i tak zapotrzebowanie na zagraniczną siłę roboczą, na czym w ostatnich latach tak bardzo korzystali Polacy, spadnie drastycznie.

Mówi się, że z powodu krachu na rynkach finansowych pracę w bankach tylko w tym roku może stracić powyżej 100 tysięcy ludzi. To liczba ogromna, tak samo jak biliony dolarów wrzucane jako koło ratunkowe na rynek finansowy. Tak ogromna, że aż nierealna.

Staje się realna wówczas, kiedy okazuje się, że dotyczy konkretnych ludzi z armii młodych, doskonale wykształconych fachowców, których jeszcze kilkanaście miesięcy temu banki dosłownie sobie wyrywały. Teraz obowiązuje zasada „ostatni przyjęty, pierwszy do zwolnienia” i nie ma znaczenia, że jakiś ekspert został podkupiony za ogromne pieniądze od konkurencji i rezygnował z pewnego miejsca pracy. Naturalnie o ile w świecie bankowości dzisiaj cokolwiek jest pewne.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Jak budować współpracę między samorządem, biznesem i nauką?
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy