Reklama

To nie ja, to kolega

Po festiwalu filmowym w Gdyni przez łamy prasy przetacza się kuriozalna dyskusja.

Aktualizacja: 27.09.2008 10:00 Publikacja: 27.09.2008 02:52

Barbara Hollender, krytyk filmowy "Rzeczpospolitej"

Barbara Hollender, krytyk filmowy "Rzeczpospolitej"

Foto: Fotorzepa, BS Bartek Sadowski

Kolejni jurorzy, łamiąc zasadę tajności obrad i stosując popularną PRL-owską metodę „to nie ja, to kolega”, zapewniają, że ich faworytem wcale nie był laureat Złotych Lwów, schematyczny wyciskacz łez „Mała Moskwa”, lecz inny film. A przecież w werdykcie odczytanym na scenie Teatru Muzycznego nie znalazło się żadne votum separatum.

Co więcej, szef miesięcznika filmowego zamiast bronić artystycznych wartości, jawnie opowiada się za komercją. Jestem za wspieraniem rodzimego kina w każdej odmianie, ale boję się trochę takich słów w ustach dziennikarza, który kieruje pismem czytanym głównie przez młodych ludzi. Bo pismo takie powinno kształtować ich gust, promując interesujące zjawiska, a nie zamieniać się w agendę dystrybutorów.

Z kolei aktorka, członek jury, dorzuca, że awantura po gdyńskim werdykcie została wywołana przez „histerię krytyków”. A może owa „histeria” o czymś świadczy? Może wreszcie jako środowisko zaczynamy sobie przypominać, że naszą rolą nie jest stawianie gwiazdek przy przepisywanych z pressbooków streszczeniach filmów, lecz nawiązywanie z czytelnikami rozmowy o współczesnym świecie i o wartościach niesionych przez sztukę?

Jestem gotowa raz jeszcze powtórzyć: celem konkursów filmowych nie jest promowanie komercji. Na wielkich festiwalach przeboje kasowe pojawiają się na seansach specjalnych, a ambicją selekcjonerów staje się odkrywanie nowych artystów, nowych terytoriów, nowych trendów. Najpiękniejsze werdykty jurorów zapisują się w historii kina złotymi literami. Gdyby kiedyś David Cronenberg nie nagrodził skromniutkiej „Rosetty”, to dziś bracia Dardenne byliby zapewne mało znanymi twórcami, którzy dłubią coś tam sobie w Belgii. A tak zachwycają kinomanów na całym świecie coraz to nowymi, fantastycznymi filmami.

Ambitne kino musi mieć sojuszników wśród krytyków i festiwalowych jurorów. Od lat wołaliśmy o filmy pokazujące kondycję Polski i współczesnych Polaków, o dzieła mądre, odważne, przełamujące tabu. A kiedy takie obrazy się pojawiły, Gdynia je zignorowała. Werdykt nie dodaje skrzydeł ani prawdziwym artystom, ani młodym filmowcom. Pozostaje mieć nadzieję, że oni i tak mają w sobie dość siły, by dalej pięknie pofrunąć. A prasowa awantura, jaka się ostatnio rozpętała, zamieni się w ważną dyskusję o kondycji naszego kina.

Reklama
Reklama

Kolejni jurorzy, łamiąc zasadę tajności obrad i stosując popularną PRL-owską metodę „to nie ja, to kolega”, zapewniają, że ich faworytem wcale nie był laureat Złotych Lwów, schematyczny wyciskacz łez „Mała Moskwa”, lecz inny film. A przecież w werdykcie odczytanym na scenie Teatru Muzycznego nie znalazło się żadne votum separatum.

Co więcej, szef miesięcznika filmowego zamiast bronić artystycznych wartości, jawnie opowiada się za komercją. Jestem za wspieraniem rodzimego kina w każdej odmianie, ale boję się trochę takich słów w ustach dziennikarza, który kieruje pismem czytanym głównie przez młodych ludzi. Bo pismo takie powinno kształtować ich gust, promując interesujące zjawiska, a nie zamieniać się w agendę dystrybutorów.

Reklama
Plus Minus
„Wszystko jak leci. Polski pop 1990-2000”: Za sceną tamtych czasów
Plus Minus
„Eksplodujące kotki. Gra planszowa”: Wrednie i losowo
Plus Minus
„Jesteś tylko ty”: Miłość w czasach algorytmów
Plus Minus
„Harry Angel”: Kryminał w królestwie ciemności
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Sebastian Jagielski: Czego boją się twórcy
Reklama
Reklama