[ul][li][link=http://blog.rp.pl/rosiak/2008/10/10/dla-dobra-innych/" "target=_blank]Skomentuj[/link][/li][/ul]
Przy okazji mojej niedawnej [link=http://www.rp.pl/artykul/190046.html" "target=_blank]rozmowy z Wojciechem Cejrowskim[/link] („Rz” 12.09.2008) okazało się, że mój rozmówca opowiada się za neokolonializmem jako metodą ratowania kontynentu afrykańskiego. Teza ta – przedstawiona przez Cejrowskiego językiem barwnym i pozbawionym politycznie poprawnych subtelności – wydała się niektórym komentatorom tak odrażająca, że uznali Cejrowskiego za ordynarnego rasistę, „Rzeczpospolitą” za gazetę jaskiniową, a jeden z kolegów zasugerował nawet, że i ja sam spieniężyłem swą ideową niewinność, z Cejrowskim się parując.
Oskarżenia, jako to często bywa w naszej debacie publicznej, niewiele wnoszą do tematu poza dobrym samopoczuciem oskarżających, a dodatkowo w tym akurat wypadku pokazują jeszcze jedną ciekawą zależność, tę mianowicie, że spór jest u nas tym bardziej zaciekły, argumenty tym bardziej ostre i pryncypialne, im mniej można na tym stracić. Ciężko reformować KRUS albo ratować stocznie, łatwiej pogawędzić o lustracji albo cywilizacji śmierci, a jeszcze łatwiej skakać sobie do gardła w rozmowie o ludziach żyjących 10 tysięcy kilometrów stąd, nie mając na dodatek pojęcia, jak ich życie wygląda. To tylko taka uwaga na marginesie.
W istocie Wojciech Cejrowski nie powiedział nic szczególnie odkrywczego, a wielu ludzi, którzy zaatakowali go, byłoby zapewne oburzonych, gdybym zaliczył ich – wspólnie z W.C. – do tego samego grona zwolenników nowej kolonizacji. Sam Cejrowski też zresztą by się zdziwił, gdyby się okazało, że wbrew swoim intencjom zamiast zbawiać świat, miesza smołę w tym samym piekielnym kotle, co jego przeciwnicy ideowi. A tak właśnie jest.
[srodtytul]Nie ma się czym chwalić[/srodtytul]