Łaskawość Chwina

Niepodległe państwo polskie zwane III RP, podobnie jak jego poprzedniczka PRL, jest zbudowane na kłamstwie. Z jedną zasadniczą różnicą: w państwie totalitarnym prawda była zakazana, w III RP prawda jest po prostu niemodna

Publikacja: 18.10.2008 00:51

Łaskawość Chwina

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Skandaliczna dla zachodniej opinii publicznej powieść Jonathana Littella „Łaskawe” dla mnie, Polaka, szczególnego skandalu ze sobą nie niesie. Cóż może być wstrząsającego w postaci esesmana kompletnie wyzutego z poczucia winy dla obywatela kraju, w którym brak wyrzutów sumienia i zgoła zakaz wytykania win różnej rangi zbrodniarzom, kapusiom i renegatom, ucieleśniony we frazesie „wszyscy byli umoczeni”, jest jedną z podstawowych zasad publicznego dyskursu?

Przeciwnie, bohater powieści wydaje mi się człowiekiem stosunkowo przyzwoitym. Owszem, nie ma żadnych wyrzutów sumienia, że mordował Żydów i kogokolwiek mu zamordować kazali – taką miał pracę, był trybikiem w wielkiej maszynie, a poza tym była wojna i wszyscy grzeszyli. Ale nie nadstawia też piersi po ordery. Nie upiera się, że nazizm, choć może trochę zbłądził, wynikał jednak ze szlachetnej, idealistycznej chęci obrony ciężko pracujących chłopa i robotnika przed wyzyskiem żydowskich przeważnie bankierów i spekulantów; z obrony dokonań cywilizacji europejskiej przed zalewem barbarzyńskich hord ze Wschodu, powrotu do pięknych zasad średniowiecznej rycerskości, pochwały męstwa… Nie upiera się, że światowa konspiracja żydowskich bankierów i wywrotowców jednak bez wątpienia istniała i teraz, na trupie III Rzeszy, niewidzialną ręką chwyta za gardło demokratyczne kraje, które dały się zmanipulować jej propagandzie i poprowadzić przeciwko walczącym o wspólne dobro Niemcom.

Bohater Littella twierdzi, że ci, którzy nie byli zbrodniarzami, mają tylko więcej niż on szczęścia, bo nie znaleźli się tam gdzie on, ale wcale nie są lepsi. Z punktu widzenia obywatela III RP, żyjącego od kilkunastu lat w postkomunistycznym kłamstwie, wydaje się w sumie mało amoralnym facetem.

Dla części opiniotwórczych elit Zachodu skandalem jest, że współsprawcę największej zbrodni w dziejach ludzkości, za jaką uważa się tam Holokaust, można opisać jako człowieka poza jego zbrodniczą działalnością sympatycznego, erudytę i znawcę sztuki, przykładnego obywatela, ojca, przedsiębiorcę – w powieści. W literackiej fikcji. Zachodnim elitom nie mieści się w głowach myśl, że mógłby on tak być przedstawiany w mediach, że można by byłemu naziście podtykać mikrofon dla wygłaszania tyrad podobnych do powyższej, że mogliby mu w takich tyradach sekundować publicyści i intelektualiści. Część autorytetów życia publicznego mogłaby przy tym pracowicie zamazywać granice między dobrem a złem, sugerując, że prawda leży pośrodku albo że jednej obiektywnej prawdy nie ma i że czy ten żydowski globalny spisek rzeczywiście istniał czy tylko się Hitlerowi uroił, nigdy już na pewno wiedzieć nie będziemy.

[srodtytul]Kogo brali do KC[/srodtytul]

Doprawdy, powieść „Łaskawe” niczym mnie nie zaskakuje. Mniej w każdym razie niż fakt, że Stefan Chwin, znakomity pisarz, chyba właśnie pod natchnieniem Littella – którego ostatnio publicznie zachwalał – opublikował tekst „My, Ablowie, czyści jak łza”. Trudno znaleźć słowa dla wyrażenia miary intelektualnego i moralnego upadku Chwina. Jego tekst jest arcygłupi od pierwszego do ostatniego zdania, napuszony styl skrywa tu wywód oparty na kompletnym absurdzie, a wszystko podporządkowane jest wybielaniu Wojciecha Jaruzelskiego.

Strojąc się w ulubione dla michnikowszczyzny szaty moralisty, stojącego ponad łatwymi emocjami i wolnego od pokusy odpłacania złem za zło, usiłuje autor przekonać nas, że każdy z nas mógł się znaleźć na miejscu Jaruzelskiego, każdy mógł stanąć przed dylematem, czy samemu „Solidarność” zmiażdżyć, czy dozwolić, by zrobili to Sowieci. I nie wiadomo, „jak na miejscu generała powinien zachować się każdy człowiek, który by chciał tamtej fatalnej nocy kierować się w swoim działaniu moralnymi wskazaniami dekalogu”.

Idiotyzm tych retorycznych popisów Chwina jest oczywisty. Nikt, kto by się kierował, moralnymi wskazaniami dekalogu, nie mógłby zostać pierwszym sekretarzem KC PZPR, peerelowskim ministrem obrony narodowej i zaufanym człowiekiem Moskwy. Za kierowanie się moralnymi wskazaniami dekalogu z komunistycznej partii wyrzucano, a Jaruzelski w tej partii robił karierę błyskotliwą. Dzięki zaufaniu moskiewskiej centrali awansował błyskawicznie, obejmował bardzo młodo kolejne dowództwa i piął się po szczeblach partyjnej hierarchii. Kto zna jego biografię, nie ma wątpliwości, że doceniano w ten sposób nie wybitnego wojskowego, bo wielu mających lepsze od niego wyniki usuwano na boczny tor bądź wyrzucano. Doceniano jego dyspozycyjność, gotowość, by, kiedy trzeba, czyścić „ludowe” wojsko z Żydów, a kiedy trzeba posyłać je z ostrą amunicją przeciwko zbuntowanym robotnikom.

Pierwszego sekretarza nie losowano, nie brano z łapanki. Przeciwnie, o to stanowisko, będące ukoronowaniem kariery, toczono zajadłe wojny, snując pomysłowe intrygi, kupując sobie stronników, płaszcząc się i podkładając świnie, „podwieszając się” pod kolejnych patronów i zdradzając ich (sporo miał tu do powiedzenia o Jaruzelskim Gierek). Ale można było, jak Moczar, w tych intrygach bezapelacyjnie wygrać, a i tak gensekiem nie zostać. Bo ostatecznym arbitrem była Moskwa. I to właśnie Sowieci postawili na Jaruzelskiego, choć mieli innych, równie skwapliwych do wysługiwania się, ale widocznie z jakichś względów mniej dla nich wygodnych kandydatów. Postawili, jak zgodnie twierdzą historycy i świadkowie, dlatego, że w przeciwieństwie do niezdecydowanego Kani od początku domagał się zdławienia „Solidarności” siłą. Osoby kierujące się dekalogiem nie były przez KC KPZR i KGB brane pod uwagę jako kandydaci na zarządców sowieckich kolonii.

[srodtytul]Wiedzieć wolno, ale nikt nie chce[/srodtytul]

Mam nadzieję, że dożyję czasów, gdy Chwin będzie się swych elukubracji musiał wstydzić tak, jak niektórzy wstydzili się po czasie powieści o traktorach zdobywających wiosnę i ód do Stalina. W każdym razie mechanizm, który spowodował stoczenie się pisarza do poziomu publicystów „Gazety Wyborczej” wydaje mi się podobny do tego, który ułatwiał intelektualistom dawnych czasów zachłystywanie się komunizmem i nieprzyjmowanie do wiadomości ogólnie znanych faktów o naturze tej ideologii i systemu.

Po prostu obracali się wyłącznie wśród ludzi, którzy gorliwie afirmowali kłamstwo, wśród których napomknięcie o czymkolwiek, co mu przeczyło, nie tyle groziło aresztowaniem, co przede wszystkim stanowiło straszliwy nietakt. Terroru niezbędnego w innych sferach społecznych, do dyscyplinowania sfer intelektualnych nie było trzeba używać. Wystarczył środowiskowy ostracyzm, lęk przed wypadnięciem z łask, perspektywa towarzyskiego bojkotu.

Niepodległe państwo polskie zwane Trzecią Rzecząpospolitą zasadniczo przypomina w tej kwestii swą poprzedniczkę PRL: jest państwem zbudowanym na kłamstwie. Istnieje w nim rozległa elita, dla której umacnianie się w wierze w kłamstwo i szerzenie tego kłamstwa są sensem istnienia.

Jest jednak i zasadnicza różnica: technologia kłamstwa. W państwie totalitarnym prawda była zakazana, strzegła tego cenzura, potężna machina propagandowa, surowe kary za „szkalowanie porządku konstytucyjnego” i „rozpowszechnianie fałszywych informacji co do ustroju”. W III RP prawda jest po prostu niemodna, a jako taka – przezroczysta, niezauważana.

Zetknąłem się z podobnym zjawiskiem podczas pierwszego pobytu w USA, gdzie informacja, że w ZSRR dopuszczano się masowych zbrodni, budziła wielkie zdumienie, a u zadeklarowanych lewicowców wściekłość i obelgi. Nie byle pierwszy z brzegu kmiotek, ale całkiem wzięty pisarz, gdy w rozmowie ze mną pojawił się wątek popularnego wtedy filmu wojennego, w którym Polak-zdrajca w chęci zemsty za Katyń szpiegował dla gestapo Brytyjczyków pracujących nad złamaniem kodu Enigmy, upewniał się, że rozstrzelanie przez Rosjan kilku tysięcy polskich oficerów to tylko fantazja scenarzystów, bo przecież Rosjanie nikogo nie mordowali, prawda? To nie wynikało z faktu, że wiedza o historii II wojny światowej i o zbrodniach Stalina jest w USA zakazana, bo nie jest, każdy może zajrzeć do książki. Ale do książek mało kto zagląda, a potoczny pogląd kształtują nie historycy, tylko media i popkultura.

[srodtytul]Salon w chórze z generałem[/srodtytul]

Sprawa Jaruzelskiego jest dla mechanizmu kłamstwa fundującego III Rzeczpospolitą o tyle charakterystyczna, że tutaj kłamstwo salonu III RP literalnie pokrywa się z kłamstwem propagandy komunistycznej. Liczący dziś sobie 85 lat Wojciech Jaruzelski, stojąc przed sądem, powtarza słowo w słowo te same kłamstwa, którymi raczył nas przed 26 laty. A intelektualiści, publicyści, autorytety znacznej części polskiej elity albo podchwytują je, albo udają, że ich nie dostrzegają.

Mówi o rzekomym zagrożeniu Polski interwencją sowiecką. Wiemy, że było odwrotnie: to Jaruzelski, nie będąc pewnym, czy ma do spacyfikowania Polski dość sił, co najmniej dwukrotnie prosił o „bratnią pomoc”. Mamy dowody z samego źródła: protokoły z narad sowieckiego politbiura, dziennik czynności marszałka Kulikowa i publiczne zeznania jego adiutanta.

Nie przeszkadza to Chwinowi po raz nie wiedzieć który powtarzać fałszu: „Czy Jaruzelski nas przed rosyjską rzezią w grudniu 1981 r. ocalił, czy nie ocalił, pewnie nie dowiemy się nigdy”. Zapewne, kto się nie chce dowiedzieć, ten się nie dowie. Tak samo nigdy nie dowiemy się na pewno, jak to było z tymi czterema tysiącami Żydów pracujących w WTC – przyszli feralnego dnia, czy zostali uprzedzeni.

Mówi też Jaruzelski, że bez stanu wojennego doszłoby w Polsce do krwawej wojny domowej. To pierwotny, najstarszy wątek jego propagandy: „Solidarność” szykowała krwawą łaźnię, gromadziła w tajnych magazynach broń, szykowała listy członków partii do zamordowania. Jest to kolejne kłamstwo, całkowity fałsz. Apologeci Jaruzelskiego o postsolidarnościowych korzeniach przełykają je dziś w milczeniu, a zarazem urządzają gigantyczną fetę Wałęsie z okazji rocznicy pokojowego Nobla. Nobla, który był docenieniem właśnie pokojowego charakteru ruchu „Solidarności”, uznaniem dla jego całkowitego wyrzeczenia się przemocy. Wydaje się, że logika wyklucza jednoczesne szczycenie się tym Noblem i przyjmowanie ze zrozumieniem kłamstw Jaruzelskiego, ale logika nie ma tu zastosowania.

Mówi Jaruzelski także, iż dzięki stanowi wojennemu uratował Polskę przed krachem gospodarczym. To kolejna teza jego propagandy, której zresztą zawdzięcza wygraną. Wbrew twierdzeniom Chwina, to nie „mistrzowska organizacja” zadecydowała o sukcesie stanu wojennego. Wcale nie szło „jak w zegarku”, większość jednostek wojskowych docierała na miejsce przeznaczenia z opóźnieniem, roniąc po poboczach popsute czołgi i transportery, pierwsze tuż za bramą jednostki. Gdyby to była prawdziwa wojna, a nie rozpędzanie bezbronnej ludności cywilnej, LWP boleśnie przekonałoby się, że malowanie trawy na zielono to za mało.

Stan wojenny powiódł się, ponieważ społeczeństwo polskie nie stawiło poważnego oporu. Karmione od miesięcy wizjami narastającego chaosu, rzekomo nadchodzącego krachu, straszone wizją pustych półek i zimnych kaloryferów, uległo, zanim zostało napadnięte (w istocie przywódcy tej zbrojnej napaści na własny naród bardzo bali się, że stanie w kraju kilkaset zakładów, do spacyfikowania których nie starczy im sił, a sowieci wykpili się od obietnicy pomocy). Wizja gospodarczego krachu była umiejętnym oszustwem reżimowej TVP – w istocie gospodarkę PRL dobił dopiero stan wojenny, głupota komisarzy wojskowych i samego Jaruzelskiego, któremu wydawało się, że jedynym jej problemem są spekulanci, i że jego grupy operacyjne uleczą niedomagania rozkazami.

Większość gazet relacje z procesu Jaruzelskiego skonfrontowała z opiniami historyków, a nie sposób znaleźć takiego, który nie zmiażdżyłby powtarzanych przez generała kłamstw. Tylko „Trybuna”, „Nie” i „Gazeta Wyborcza” cytowały je obszernie bez żadnych sprostowań, żadnych głosów ekspertów. Bo trudno uznać za eksperta Waldemara Kuczyńskiego, któremu od kilku już lat nienawiść do Kaczyńskich tak odbiera rozum, że gotów sygnować swym nazwiskiem najoczywistsze absurdy, i nawet podpisać się pod wziętą z „Żołnierza Wolności” tezą, iż „Solidarność” wprowadziła chaos, burdy i anarchię, i że to jej strajki były przyczyną załamania gierkowskiego cudu gospodarczego.

Zresztą to „nawrócenie” Kuczyńskiego na propagandę WRON nie jest odosobnione, tak jak nie jest odosobniony upadek Chwina. Teresa Torańska w „Przeglądzie” pokajała się swego czasu, że nie wierzyła, gdy mądrzy komuniści straszyli, iż jeśli ich zabraknie, rządy obejmą endecy i klerofaszyści, i w tym zaślepieniu przyczyniła się do okropności IV Rzeczypospolitej. Światek, w którym obracają się i wyżej wymieni, i wielu innych, gładko przemyka się nad faktami, zamiast nich tworząc zasłaniające prawdę frazesy.

Stan wojenny otwierał drogę do oddania przez Jaruzelskiego władzy – ileż razy słyszeliśmy i czytaliśmy ten bzdurny frazes? Równie dobrze można by uznać za zasługę i usprawiedliwienie dla Hitlera to, że przegrał wojnę (do czego bez wątpienia otwierała drogę napaść na Polskę). Jaruzelski do ostatniej chwili władzy oddawać nie chciał, i wierzył, że jej nie oddał, że, jak to sam powiedział koledze-gensekowi z NRD, zachował „pakiet kontrolny”. Co prawda, wiedząc, co działo się później, myślę czasem, że w tym jednym punkcie nie minął się z prawdą.

[srodtytul]Wzruszyć albo zastraszyć[/srodtytul]

Zanurzony w kłamstwie salonik mnoży tego rodzaju frazesy mające zagłuszyć fakty. Przeciwko faktom wystawia autorytety. Niekiedy zupełnie nie licząc się z własną śmiesznością. Świadectwo moralności Jaruzelskiemu wystawia dziś Wałęsa, pojawiając się na ciągnącym się od lat procesie sprawców grudniowej masakry Wybrzeża w 1970 – nie wiadomo, w jakim charakterze. Jeśli świadka, to jako prosty wówczas robotnik z ulicy nie może nic wiedzieć o tym, kto wydał rozkaz strzelania; jeśli eksperta, to powinien powiedzieć, skąd, poza bieżącą potrzebą, bierze się jego przekonanie, że nie zrobił tego Jaruzelski. Generał zresztą się mu nie rewanżuje, i mimo upokarzającej, publicznie składanej prośby, do dziś nigdy nie powiedział, że Wałęsa nie był agentem SB.

Bo każdy wie, że nim był, a dowody przedstawione przez Cenckiewicza i Gontarczyka są niezbite. Nie można z nimi dyskutować, ale można je całkowicie ignorować. I bzdurzyć, nawet tak, jak to czyni Wojciech Maziarski na łamach „Newsweeka”: „Obserwowaliśmy propagandowy atak na Lecha Wałęsę. Autorzy tej operacji, wykorzystując fakty z młodości Wałęsy, nieistotne w kontekście całej jego biografii, usiłowali wmówić polskiej opinii publicznej, że jej historyczny lider był szpiclem SB”. A ten nieistotny fakt, to fakt, że właśnie nim był.

„To prawda, ale prawda w służbie IV RP”, jak to w równie absurdalnym wstępniaku ujął Jarosław Kurski. Z jednej strony nie zaprzeczamy faktowi, z drugiej tych, którzy się nań powołują, uporczywie obrzucamy błotem i lżymy od kłamców. Nie zwracając uwagi, że sam Wałęsa też kłamie, kręci i w polskiej prasie zapewnia, że się nigdy z SB nie spotykał, a następnego dnia na pytanie CNN o agenturalne spotkania odpowiada: „Walczyłem z komunizmem na swój sposób, który okazał się dobry; a jeśli komuś nie podobają się moje metody, to już jego problem”. A więc kontakty były, tylko stanowić miały grę. Salon kupuje i jedno, i drugie wyjaśnienie, i jeszcze dziesiątki innych, nie dostrzegając sprzeczności.

Skupia się za to z zapałem na opowiadaniu duszoszczypatielnych kawałków o zemście na starym, schorowanym generalne i rzekomej zawiści ścigającej bohaterów „Solidarności”; na dość obrzydliwym włączaniu do swego panteonu papieża, który jakoby, gdyby żył, to by bronił Jaruzelskiego i Wałęsy; na ubliżaniu publicystom, historykom, pracownikom IPN, niepoddającym się władzy kłamstwa dziennikarzom, na doszukiwaniu się u nich chorób psychicznych, niskich pobudek, syndromu spóźnionego radykalizmu, nieodpowiednich powiązań. I od czasu do czasu na organizowaniu nacisku na władzę i szefów mediów, aby na niepokornych historyków czy przypominających o niepotrzebnych faktach dziennikarzy wpłynąć metodami z tych samych czasów, z których pochodzą wyznawane przez salon „prawdy”.

Skandaliczna dla zachodniej opinii publicznej powieść Jonathana Littella „Łaskawe” dla mnie, Polaka, szczególnego skandalu ze sobą nie niesie. Cóż może być wstrząsającego w postaci esesmana kompletnie wyzutego z poczucia winy dla obywatela kraju, w którym brak wyrzutów sumienia i zgoła zakaz wytykania win różnej rangi zbrodniarzom, kapusiom i renegatom, ucieleśniony we frazesie „wszyscy byli umoczeni”, jest jedną z podstawowych zasad publicznego dyskursu?

Przeciwnie, bohater powieści wydaje mi się człowiekiem stosunkowo przyzwoitym. Owszem, nie ma żadnych wyrzutów sumienia, że mordował Żydów i kogokolwiek mu zamordować kazali – taką miał pracę, był trybikiem w wielkiej maszynie, a poza tym była wojna i wszyscy grzeszyli. Ale nie nadstawia też piersi po ordery. Nie upiera się, że nazizm, choć może trochę zbłądził, wynikał jednak ze szlachetnej, idealistycznej chęci obrony ciężko pracujących chłopa i robotnika przed wyzyskiem żydowskich przeważnie bankierów i spekulantów; z obrony dokonań cywilizacji europejskiej przed zalewem barbarzyńskich hord ze Wschodu, powrotu do pięknych zasad średniowiecznej rycerskości, pochwały męstwa… Nie upiera się, że światowa konspiracja żydowskich bankierów i wywrotowców jednak bez wątpienia istniała i teraz, na trupie III Rzeszy, niewidzialną ręką chwyta za gardło demokratyczne kraje, które dały się zmanipulować jej propagandzie i poprowadzić przeciwko walczącym o wspólne dobro Niemcom.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy