W ostatnich miesiącach, choć już był ciężko chory, solennie wypełniał poselskie obowiązki. Gdy odbywała się w Sejmie dyskusja o służbie zdrowia, słuchał z kamienną twarzą. Gotowy do merytorycznej riposty. W innych przypadkach zachowywał się jednak inaczej. – Siedział tuż za mną i recenzował kolejne wystąpienia posłów: „No, nie. Tego nie da się wytrzymać” – opowiada posłanka PiS Grażyna Gęsicka. – „Złaź” , tak jak mówi się do niesfornego psa, kończył zazwyczaj swój komentarz. Bałam się, że panie z sejmowej obsługi, które rejestrują głosy z sali, wychwycą te jego wypowiedzi.
To był cholernie normalny człowiek. Ta jego normalność przejawiała się także w tym, jak się uśmiechał, jak podawał rękę, jak zwracał się do innych – mówią bliscy współpracownicy profesora. Nie dziwią się jednocześnie, że po jego odejściu pojawił się fenomen Religi. Uważają to za coś naturalnego.Nikogo tak w wolnej Polsce nie żegnano. Żadnego z artystów, polityków, profesorów. W mediach było o nim pełno. Łzy pacjentów i przyjaciół, ckliwe wspomnienia polityków po jego odejściu mogły tych, którzy profesora nie znali, irytować. – Czy oni chcą wystawić mu jakiś spiżowy pomnik? Po co? – pytali niektórzy z nich. Należą jednak do zdecydowanej mniejszości. I jest duże prawdopodobieństwo, że w tych ostatnich dniach przekonali się, iż ich irytacja była błędem. Bo usłyszeli opowieść o wybitnym człowieku, który akurat był lekarzem.
– Ciekawe, jak by zareagował na to, co dzieje się po jego śmierci? – zastanawia się Jarosław Pinkas, który współpracował z profesorem w kolejnych etapach jego życia. – Nie wiem, czy by mu się to podobało, był skromnym człowiekiem i nie znosił hipokryzji. Złośliwi nawet twierdzą, że pogrzeb profesora dla niektórych osób, które wcześniej go bezpardonowo atakowały, był okazją do „publicznego ogrzania się”. Nie chciał wcale studiować medycyny. Myślał o polonistyce, choć akurat z tym byłby problem, bo w szkole robił błędy ortograficzne, albo o filozofii. Wybrał studia medyczne za namową rodziców. Ku własnemu zdziwieniu dostał się na nie. Zdziwił się dlatego, że na świadectwie maturalnym miał niemal same tróje i był szkolnym rozrabiaką. Tak naprawdę do nauki zaczął się przykładać na Akademii Medycznej. A jak już zaczął, to zaangażował się w to na 100 procent. I tak było ze wszystkim, co robił później jako lekarz. Z budową kliniki kardiochirurgii w Zabrzu, z przeszczepami, z budową komór sztucznego serca, wychowywaniem następców.
Gdy w latach 70. pojawiła się szansa wyjazdu na staż do Stanów Zjednoczonych, przez rok spał po trzy godziny na dobę. Uczył się angielskiego, który znał wcześniej kiepsko, przygotowywał się do sprawdzającego testu w amerykańskiej ambasadzie. Ta wewnętrzna dyscyplina została mu do końca życia. Wstawał o 5.20 rano, po to by przed siódmą zjawić się w klinice. Choć opowiadał, że bardzo lubi spać, a rano śpi mu się najlepiej. – To był niesłychanie silny człowiek, wyczuwało się to od razu. I od razu budził zaufanie – ocenia Zyta Gilowska, która go znała zarówno jako pacjentka, jak i koleżanka z rządu. Był silny także fizyczne, odpowiadał, że może stać w lekkim rozkroku i bez specjalnego zmęczenia prowadzić przez osiem godzin zajęcia, byleby tylko mógł od czasu do czasu skrzyżować ramiona. – W stosunku do pacjentów był jednak miękki jak kobieta. Nikogo takiego nie spotkałam, to pojedynczy egzemplarz. W pochwałach Religi profesor Gilowska jednak się zagalopowuje: – On nie miał słabości.
[srodtytul]Skrywany papieros[/srodtytul]