Warto od razu zaznaczyć, że Dawid Szkoła nie wkłada różowych okularów – patrzy na galicyjskie mikroświaty z czułością, ale nie bezkrytycznie. Nie daje się uśpić kresowym mitom. Przypomina, że w Galicji na jednego mieszkańca przypadało więcej knajp niż lekarzy i szkół, a bieda na wsiach bywała potworna.

Pisząc o przygranicznych miasteczkach należących do państw i cesarstw, które już nie istnieją, sam porusza się na pograniczu gatunków. Esej przeplata z gonzo (rodzaj surrealistycznego reportażu – red.), a dziennik podróży z krótkimi impresjami. Szkoła, jak wielu przed nim, szuka języka, który potrafiłby oddać doświadczenie straty. Dużo tu wielkich słów, kwestii fundamentalnych wypowiedzianych w melancholijnej tonacji – bywa ich zbyt wiele, mogą przytłaczać, lecz amortyzują je ciekawe obserwacje autora i biograficzne perły. Wraz z nim snujemy się pomiędzy lichymi bloczkami i osiedlami współczesnych Czerniowiec, w których sprasowana została „wiedeńskość z sowieckością". Narrator tłucze się zdezelowanymi ukraińskimi busikami, by powłóczyć się tymi samymi deptakami co pijany Joseph Roth albo młody Emil Cioran. Pije piwo na obskurnych dworcach, zajada tanią pizzę w podejrzanych barach, a przede wszystkim patrzy, patrzy, patrzy. „Nie ma słów, aby to opisać" – notuje w jednym z esejów. Czy na pewno?

Dawid Szkoła „Galicyjskie żywoty", wyd. Officyna, Łódź

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95