Dyżurny psychopata kina

Najczęściej gra dziwaków, psychopatów, szaleńców. Prywatnie John Malkovich jest spokojnym człowiekiem, którego bardzo trudno wyprowadzić z równowagi

Publikacja: 16.05.2009 15:00

Hańba

Hańba

Foto: Materiały Promocyjne

To prawda, kiedyś uchodził za raptusa, łatwo wpadał w furię, robił awantury. Ale przez kilka lat spotykał się z psychoanalitykiem, ciężko nad sobą pracując, i dziś bardzo trudno wyprowadzić go z równowagi. Nie wypowiada kategorycznych sądów, mówi cicho i powoli. Nie lubi rozgłosu, niechętnie udziela wywiadów. Doczekał się jednak bardzo specjalnego filmu: w „Być jak John Malkovich” Spike’a Jonze’a zagrał... siebie. Tę rolę mógł mu wymyślić tylko tak zwariowany scenarzysta jak Charlie Kaufman. Aktor jest tam gwiazdą, w której świat poprzez portal internetowy wchodzi inny człowiek. Malkovich z dystansem i humorem parodiuje swój publiczny wizerunek, a szczególnie zabawny jest w scenie, gdy sam przechodzi przez portal i ląduje w restauracji zapełnionej... dziesiątkami Malkovichów.

– Dziennikarze przypinają mi różne etykietki, widzowie patrzą na mnie przez pryzmat moich ról – śmieje się. – Wszyscy wiedzą, jaki jestem, tylko ja sam mam wątpliwości. Myślę zresztą, że nie ma we mnie niczego specjalnego. Nie różnię się specjalnie od tysięcy facetów z małych miasteczek środkowego zachodu Ameryki.

Dzieciństwo spędził na amerykańskiej prowincji. Urodził się w 1953 roku w Christopher w stanie Illinois, dorastał w małej górniczej miejscowości Benton. Jego ojciec był specjalistą od ochrony środowiska, pisał też na ten temat w miejscowej gazecie, tej samej, której redaktorką była jego żona, matka Johna.

Malkovich niechętnie mówi o tamtych latach. Niesie je trochę jak brzemię. Za wybuchowość i nieprzystosowanie, z jakimi walczył przez lata, obwinia ojca – człowieka autorytarnego, narzucającego rodzinie własne zdanie, a jednocześnie zamkniętego w sobie, niepotrafiącego dzieciom okazać uczucia i zrozumienia. Jego dominująca osobowość sprawiła, że John stał się chłopcem wycofanym, odludkiem niepotrafiącym nawiązać kontaktu z otoczeniem.

Jego brak wiary we własne możliwości wzmagała pogarda, jaką nieustannie okazywał mu brat. Dźwigał tę domową traumę długo. Z ojcem praktycznie stracił kontakt. Nie pogodził się z nim nigdy.

[srodtytul]Teatr to podstawa[/srodtytul]

W dokumentalnym filmie, którego był bohaterem, powiedział, że najwięcej zawdzięcza matce – mądrej i inspirującej. Tylko dzięki niej nie zamknął się w sobie całkowicie. „Jeśli nie wierzycie, pojedźcie do niej” – zachęcał dziennikarzy. Pojechali. I byli pod wrażeniem starszej pani Malkovich.

To matka zabrała małego Johna pierwszy raz do teatru. Miał wtedy siedem lat. Pewnie niewiele zrozumiał z „Naszego miasta” Thorntona Wildera, ale mówi, że wtedy zakochał się w sztuce. Jako nastolatek nie myślał jednak o aktorstwie. W szkole najbardziej fascynowały go sport i muzyka. Sport miał znaczenie także dlatego, że pozwalał mu zrzucić zbędne kilogramy, pozbyć się jeszcze jednego kompleksu. Szczytem jego marzeń była kariera piłkarza. Po maturze zdał jednak na Wydział Inżynierii Środowiska na Uniwersytecie Illinois. Oczywiście pod wpływem ojca. Mieli w przyszłości razem pracować. Ale nie został inżynierem. Aktorstwo – jak sam mówi, owo „piękne udawanie” – stało się jego pasją.

– Im więcej mam doświadczeń, tym bardziej się tym zawodem zachwycam – powiedział mi kiedyś. – I cieszę się, że różne zbiegi okoliczności skierowały mnie na tę drogę.

Te „zbiegi okoliczności” to miłość. Na zajęcia teatralne wyciągnęła go dziewczyna, w której się kochał. Uczucie się skończyło, teatr został. Malkovich przeniósł się na Wydział Dramatu.

W połowie lat 70. rzucił studia i razem z Garym Sinise’em, Terrym Kinneyem i Jeffem Perrym w piwnicy chicagowskiego kościoła stworzyli Steppenwolf Theatre Company.

– Właściwie to oni tę grupę założyli, ja dołączyłem do nich w 1979 roku – przyznaje. – Nie znałem ich dobrze, a to, co o nich wiedziałem, nie było specjalnie zachęcające. Mieli opinię „młodych gniewnych”, stale ze wszystkiego niezadowolonych, wiecznie zbuntowanych. Myślałem, że popracujemy razem kilka tygodni, najwyżej miesięcy. Zostałem w Steppenwolf 13 lat, a oni do dzisiaj są moimi przyjaciółmi. Połączyło nas rozumienie teatru jako sztuki bardzo żywej. Zarabialiśmy tygodniowo po 100 dolarów, ale to był najpiękniejszy okres mojego życia.

Tych 100 dolarów nie starczało na życie, więc początkowo – nie mogąc utrzymać się z teatru – dorabiał jako kierowca, kelner, sprzedawca w księgarni. Przez jakiś czas chodził po wybiegach, prezentując stroje.

– Jako chłopiec byłem strasznym grubasem – mówi. – Może potem, kiedy wydoroślałem i wyciągnąłem się, próbując zostać top modelem, chciałem sobie samemu coś udowodnić?

Ale Steppenwolf szedł w górę. W 1982 r. zespół zebrał znakomite recenzje w Nowym Jorku, pokazując sztukę Sama Sheparda „True West”. Malkovich zdobył wówczas liczącą się nagrodę Obie. Podobnym powodzeniem cieszył się późniejszy o trzy lata spektakl „Śmierć komiwojażera” według dramatu Arthura Millera. Tu Malkovich występował obok Dustina Hoffmana.

Wystawiali głównie dramaty współczesne. – Szekspir to wielki dramaturg – mówi aktor. – Ale pamiętam na przykład przedstawienie „Kupca weneckiego”, które widziałem przed laty. Siedziałem na widowni i myślałem: „Co on mi chce powiedzieć? Czy to ja się pogubiłem? Nic mnie tu nie interesuje”. Wiele razy oferowano mi role Hamleta i Makbeta, zarówno w Stanach, jak i w Wielkiej Brytanii. Zawsze odmawiałem. Robiło to przede mną setki aktorów, uważałem, że niczego już do ich interpretacji nie dodam.

Po latach Malkovich wyszedł ze Steppenwolf, ale z teatrem nigdy nie zerwał. Występuje na scenie, często też reżyseruje. – Kultura amerykańska jest bardzo młoda – mówi. – W Krakowie teatry grały 100 lat wcześniej, nim myśmy zaczęli zabijać Indian. Ale w XX wieku, zwłaszcza w czasach wielkiej depresji i II wojny światowej, także w Stanach narodziła się silna tradycja dramatyczna. Ja tę tradycję bardzo szanuję. Nie dziwię się kolegom, którzy uważają, że teatr dla aktora to dom.

[srodtytul]Zło wcielone[/srodtytul]

Ale sławę i pozycję gwiazdy przyniósł Malkovichowi film. Najpierw występował w telewizji, m.in. w obrazach Mela Damskiego „Słowo honoru” i „American Dream”. Pojawił się także w jednym z odcinków „Crime Story”, razem z Garym Sinise’em zagrał w telewizyjnej adaptacji „True West”.

Na dużym ekranie zadebiutował późno. W 1984 roku w filmie „Miejsca w sercu” Roberta Bentona wcielił się w niewidomego pomagającego pewnej wdowie w utrzymaniu farmy. Miał wówczas blisko 30 lat. Ale nie żałuje późnego wejścia do kina, mówi, że to był dobry moment: – Wiedziałem, czym jest aktorstwo, nieobce były mi tajniki warsztatu. To chyba dobrze? Poza tym miałem już własne wyobrażenia o świecie. Znałem swoje w nim miejsce.

Za debiutancką rolę dostał nominację do Oscara i posypały się propozycje. W 1987 roku w „Imperium słońca” Stevena Spielberga w japońskim obozie dla internowanych cudzoziemców – jako były marynarz, szabrownik i cynik – zaprzyjaźniał się z chłopcem, który w wojennej zawierusze został rozdzielony z rodzicami. Dokonana przez twórcę „Szczęk” ekranizacja powieści J. G. Ballarda nie zyskała dobrych recenzji krytyków, ale chwalono rozmach, z jakim Spielberg pokazał ogarnięte II wojną światową Chiny, oraz kreację Malkovicha. Bo też stworzył on naprawdę ciekawą postać, zachowując niemal przez cały film kamienną twarz.

A następny rok przyniósł mu jedną z najlepszych ról w karierze. W „Niebezpiecznych związkach” Stephena Frearsa zagrał Valmonta. Teatralną sztucznością podkreślał nienaturalność stylu bycia swojego bohatera, bawiącego się okrutnie kosztem kolejnych kobiet, a potem porzucającego swe ofiary bez cienia wyrzutów sumienia. Oszczędnie, finezyjnie i wiarygodnie pokazał przemianę wielkoświatowego, zblazowanego cynika w człowieka przerażonego własną egzystencją i ogarniętego rozpaczą. Człowieka, który pod maską błazna kryje pustkę.

Było w nim coś takiego, że przylgnęły do niego role szaleńców, morderców, wykolejeńców. – Dziennikarze często mnie pytają, dlaczego stale wcielam się w postacie psychopatów. Nie rozumiem tych pytań. Dla aktora bohater negatywny to wyzwanie. A czemu tak mnie widzą reżyserzy, proszę zapytać ich – mówi, ale czasem dodaje: – Rozumiem szaleństwo.

Kolejne wcielenie zła pokazał Malkovich w filmie Wolfganga Petersena „Na linii ognia” (1993), grając maniakalnego mordercę, który chce zabić prezydenta. Zagłębia się w obłęd, ale jednocześnie jest piekielnie inteligentny i prowadzi hazardową grę z prezydenckim ochroniarzem. Psychopatę porywającego samolot zagrał w „Con Air – Locie skazańców” Simmona Westa. U Australijki Jane Campion znęcał się nad żoną graną przez Nicole Kidman w „Portrecie damy”.

[srodtytul]Przeciwnik Stanisławskiego[/srodtytul]

Ale gra Malkovich i inne role. Był osiłkiem z umysłem dziecka w nakręconych według powieści Steinbecka „Myszach i ludziach” Gary’ego Sinise’a oraz demonicznym doktorem Jekyllem i panem Hydem’em w „Mary Reilly” (1996). Wypalonym artystą, który podróżuje z żoną przez Afrykę, by tam odszukać zagubioną miłość i sens życia w „Pod osłoną nieba” Bernarda Bertolucciego. W „Cieniu wampira” Eliasa Merhige’a wcielił się w postać reżysera Friedricha W. Murnaua.

– Przeczytałem mnóstwo jego biografii – mówi Malkovich. – Ale myślę, że wierne przenoszenie na ekran każdego gestu bohatera jest zwyczajną stratą czasu. Najważniejsza okazała się dla mnie lektura amerykańskiej powieści „Zakochany Nosferatu”. Była to fikcja oparta jedynie na pewnych faktach z życia Murnaua, a jednak to właśnie dzięki niej zrozumiałem wiele z tamtej epoki i z tamtego człowieka. Bo przecież właśnie o to chodzi, a nie o to, by wiernie pokazać, że w czasie rozmów z ludźmi miał zwyczaj zginać mały palec u lewej ręki.

Malkovich nigdy nie ukrywał, że jest przeciwnikiem metody Stanisławskiego. – Zdaję sobie sprawę, że są aktorzy, którzy starają się imitować. I niektórym nawet świetnie to wychodzi – powiedział mi w wywiadzie. – Ale mnie taka metoda nie interesuje. Robert Benton chciał, żebym przed zdjęciami do „Miejsc w sercu” spędzał czas z ludźmi ociemniałymi. Nie zgodziłem się. Nie deprecjonuję tego, co robi Robert De Niro. Dustin Hoffman też pracuje tak jak on, a przecież graliśmy razem przez półtora roku w teatrze i znakomicie się razem czuliśmy. Jestem przekonany, że po tym spotkaniu obaj się zmieniliśmy. Ale Dustin miał potrzeby i wymagania, które zniszczyłyby mój styl pracy. Ja, dochodząc do swoich prawd, wprawiałem go w przerażenie. Bo on miał wszystko zaplanowane i obmyślane, a ja kierowałem się intuicją, instynktem. Wiarą w to, że kiedy zgasną światła i kurtyna pójdzie w górę, stanie się coś niezwykłego.

Mówi, że szuka swoich bohaterów we własnej wyobraźni.

– Można rysować jak da Vinci, Dali czy Picasso, ale można też tworzyć po swojemu. Mam wrażenie, że pytanie brzmi właśnie tak: czy potrafisz mieć własny styl?

On ma niewątpliwie. Każdą postać gra inaczej, ale zwykle nie nadużywa aktorskich środków. Gra oszczędnie. I jest zawsze równie przekonujący. Jako Karol II w dramacie historycznym „Rozpustnik”. Jako zwolniony z pracy za problemy alkoholowe analityk CIA, który chce się zemścić na agencji, pisząc o niej książkę w „Tajne przez poufne” braci Coen. Jako pastor Gustav Briegleb, który występuje przeciwko niekompetencji policji w „Oszukanej” Clinta Eastwooda.

[srodtytul] Przywiązanie do Europy[/srodtytul]

Ma też Malkovich słabość do Europy i europejskiego kina. – Moje związki ze Starym Kontynentem są bardzo bliskie – przyznaje. – Jestem Amerykaninem w zaledwie drugim pokoleniu. Moi prapradziadkowie byli Europejczykami – rodzina ze strony matki pochodziła ze Szkocji, a ojca – z Francji i Chorwacji.

Europa oferuje Malkovichowi ciekawe role. We francuskim miniserialu „Napoleon” zagrał Charles’a Talleyranda, regularnie występuje w obrazach Raula Ruiza, Manoela de Oliveiry, Liliany Cavani.

Z „Królem olch” zawędrował w 1996 roku do Polski. W ekranizacji powieści Tourniera – nakręconej w okolicach Malborka i utrzymanej przez Volkera Schloendorffa w atmosferze „Blaszanego bębenka” – Malkovich wcielił się w postać głównego bohatera Abla, człowieka, który uwierzył, że dryl koszar Hitlerjugend jest wielką szansą dla płowowłosych malców z mazurskich chałup.

– Europa i Ameryka to dwa różne światy – powiedział mi. – W Europie nie ma tak wielkich pieniędzy ani do wydania, ani do zarobienia. Dlatego od początku są tu inne założenia i cele. Kino Starego Kontynentu miewa aurę sennego marzenia.

Był nawet czas, gdy na stałe przeniósł się z rodziną do Paryża. – Mam tylko jedno życie, a w Ameryce mieszkałem 35 lat – tłumaczył. – To bardzo długo. Chciałem zakosztować czegoś innego. Zresztą w Europie mam przyjaciół, pracę, podoba mi się tutaj inny styl życia. To nie znaczy, że krytykuję amerykańską rzeczywistość, ale tam już wszystko przeżyłem, wszystko znam.

Dziś jednak znów mieszka w Stanach, tym razem w Bostonie. Opuścił Francję, bo zaczął tam mieć kłopoty z podatkami. Zresztą i tak podróżuje, spędza czas tam, gdzie pracuje. Jedną ze swoich ostatnich ról zagrał w kręconym w RPA filmie australijskim. „Hańba” Steve’a Jacobsa powstała według prozy noblisty J. M. Coetzee’ego, Malkovich zagrał profesora literatury z uniwersytetu w Kapsztadzie, który – oskarżony o gwałt na studentce – opuszcza miasto i jedzie do córki na prowincję. Tam musi zrewidować swoje wyobrażenia o świecie.

[srodtytul]Z tortem do Polski[/srodtytul]

Jaki więc jest John Malkovich? W prasie na długo przylgnęła do niego opinia człowieka trudnego. Pisano o wybuchach furii na planie, o spoliczkowaniu Glenn Close w czasie pracy nad „Niebezpiecznymi związkami”, o awanturach, o bójce, w której przeciwnika ugodził nożem. On sam zaprzecza, twierdzi, że to wyssane z palca bzdury.

– Wszyscy przeżywamy namiętności – mówi. – Chodzi tylko o to, aby się zatrzymać. Kiedy na autostradzie ktoś nam zajedzie drogę, chcemy go zabić. I to normalne. Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy agresja staje się tak duża, że naprawdę to robimy.

Coś jednak w tych pogłoskach być musiało, skoro Malkovich zaczął nad sobą pracować. Dziś ma filozoficzny stosunek do świata, nie daje się porwać jego szaleństwom, wyzbył się chorych ambicji. Nawet w zawodzie.

– Dziennikarze często pytają, czy uważam któreś filmy za punkty zwrotne w mojej karierze – mówi. – Ale takie określenia potrzebne są tym, którzy oceniają i analizują. One zakładają dążenie do celu, często wyścig. A ja nie znoszę rywalizacji z innymi aktorami, z innymi ludźmi. Uważam, że człowiek walczy wyłącznie sam ze sobą. Dlatego nie lubię patrzeć na siebie oczami innych ludzi i przyglądać się swojej karierze, mówiąc o upadkach czy wzlotach. Pozwalam sobie na to, by nikomu niczego nie udowadniać ani nie pokazywać.

Stał się osobą spokojną, niemal flegmatyczną. Powoli przestała mu nawet doskwierać hollywoodzka sława, która uczyniła z niego osobę publiczną. Za to myśli o bliskich i potrafi pielęgnować przyjaźnie. Mało kto wie, że czasem incognito odwiedza Polskę. Jest ojcem chrzestnym jednej z córek polskiego dystrybutora Jacka Szumlasa, przyjeżdża więc do Warszawy, żeby się z nią zobaczyć.

– Jest wierny w przyjaźni – mówi Szumlas. – Kiedy zjawia się u nas, zawsze ma prezenty dla dziewczynek, kiedyś sam upiekł dla nich tort. Bo bardzo lubi gotować.

Z faceta o sławie niepoprawnego podrywacza, stał się wiernym mężem i ojcem. Miał burzliwe życie prywatne. Po rozwodzie z pierwszą żoną Glenne Headly (1988) związał się na krótko z Michelle Pfeiffer. Potem romansował na potęgę, aż do chwili, gdy na planie „Pod osłoną nieba” spotkał Nicolettę Peyran. To ona została jego drugą żoną.

– Rodzina jest dla mnie najważniejsza – mówi dziś Malkovich i dodaje, że na niczym tak mu w życiu nie zależy jak na dzieciach. Ma ich z Nicolettą dwoje: 18-letnią córkę Amandine i 16-letniego syna Lowry’ego.

Gdy pytam, czy chciałby, żeby dzieci poszły w jego śladem i też zostały aktorami, odpowiada: – Ich matka na pewno bardzo by tego nie chciała. Ale mnie jest wszystko jedno, kim będą. Zależy mi raczej na tym, jacy będą. Pragnąłbym, żeby byli prawymi ludźmi. A poza tym mogą być bankierami, prawnikami, adwokatami, kim zechcą. Aktorami też. Mnie aktorstwo dało wspaniałe życie i dużo radości. Dało mi szczęście, na które nie zasłużyłem.

To prawda, kiedyś uchodził za raptusa, łatwo wpadał w furię, robił awantury. Ale przez kilka lat spotykał się z psychoanalitykiem, ciężko nad sobą pracując, i dziś bardzo trudno wyprowadzić go z równowagi. Nie wypowiada kategorycznych sądów, mówi cicho i powoli. Nie lubi rozgłosu, niechętnie udziela wywiadów. Doczekał się jednak bardzo specjalnego filmu: w „Być jak John Malkovich” Spike’a Jonze’a zagrał... siebie. Tę rolę mógł mu wymyślić tylko tak zwariowany scenarzysta jak Charlie Kaufman. Aktor jest tam gwiazdą, w której świat poprzez portal internetowy wchodzi inny człowiek. Malkovich z dystansem i humorem parodiuje swój publiczny wizerunek, a szczególnie zabawny jest w scenie, gdy sam przechodzi przez portal i ląduje w restauracji zapełnionej... dziesiątkami Malkovichów.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski