Nawet najprostszych rzeczy nie sposób ustalić. Ot, do tej pory nie wiem, czy odwołanie z rządu Grzegorza Schetyny było degradacją czy awansem. Na zdrowy rozum, jeśli ktoś traci stanowisko wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych, można domniemywać, że jego pozycja słabnie. Jednocześnie wpływowi politycy PO utrzymują, że przewodniczący klubu może znacznie więcej niż wicepremier i że na zmianie stanowiska Schetyna zyskał. I nawet bym w to uwierzył, gdyby nie fakt, że ci sami politycy niedawno zarzekali się na wszystkie świętości, że przewodniczący klubu parlamentarnego to funkcja czysto symboliczna.
Niedawno, czyli wtedy, gdy szefem był Zbigniew Chlebowski. A dokładniej teza o nikłym wpływie szefa klubu na klub była podtrzymywana od chwili ujawnienia afery hazardowej do chwili, kiedy Schetyna zastąpił Chlebowskiego. Wtedy została zastąpiona tezą przeciwną: szef klubu jest ważniejszy od wicepremiera.
Zresztą co do istnienia afery hazardowej też można mieć coraz większe wątpliwości. Jak zauważyła pewna publicystka, skoro nikt nie udowodnił korupcji posłom PO, to i afery nie ma. Słusznie. Zamiast tego z dnia na dzień dojrzewa afera Mariusza Kamińskiego. Powoli, acz nieuchronnie, przemienia się on z tropiącego korupcję bezlitosnego stróża prawa w kłamliwego politykiera, który przygotowywał zamach stanu.
To, że Tusk przed wyborami do Parlamentu Europejskiego obiecał sprzedaż stoczni Katarczykom, i to, że potem, gdy obietnice okazały się bujdą na resorach, przyrzekł odsunięcie ministra Grada, czego też nie spełnił, wiarygodności szefa rządu nie podważa. Podobnie większości obserwatorów przestała przeszkadzać bierność Tuska po tym, jak dowiedział się o zarzutach wobec Chlebowskiego i Drzewieckiego. Nikt też nie bada tego, w jaki sposób o tym, że śledzi ich CBA, dowiedzieli się Rysio i Miro. Zamiast pytać o wykorzystywanie przez polityków Platformy funkcji publicznej do wspierania prywatnych interesów, komentatorzy głowią się nad tym, jakim prawem opinia publiczna dowiedziała się o całej sprawie. Kamiński nie ujawnia prawdy i nie odkrywa niewygodnych faktów – w języku większości obserwatorów on wysyła na rząd rakiety, grozi, atakuje, zastawia pułapkę, toczy batalię. Choć i on sam – jeśli potwierdzi się, że mówił nieprawdę o tym, iż rząd nie prosił go o kontrolę prywatyzacji stoczni – nie jest bez winy.
Efekt? Donald Tusk, który tak głośno zagrzewał do wojny, okazuje się ofiarą, a znany z brutalnych wypowiedzi Janusz Palikot wraca do kierowania komisją „Przyjazne państwo”. Jeszcze trochę i animuszu znowu nabierze Stefan Niesiołowski.