Kiedy w Meksyku na nową grypę zaczęli umierać ludzie, świat wpadł w panikę. Zarazek błyskawicznie zawędrował do innych krajów, a Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) równie szybko ogłosiła pandemię. Okazało się, że w wielu aspektach nowy wirus zachowuje się inaczej niż grypa sezonowa: u jednej osoby może zaledwie pogorszyć samopoczucie, u innej wywołać błyskawicznie postępującą śmiertelną niewydolność oddechową.
Podczas gdy jedni straszyli zarazą na niespotykaną skalę, inni uspokajali, twierdząc, że to tylko przeziębienie, którego nie ma się co bać. Ale zaszczepić się i tak warto, bo to jedyny sposób ochrony przed pandemią.
Mętlik w głowach, jaki powstał w ciągu ostatnich miesięcy, z dnia na dzień się potęguje. No bo skoro to tylko przeziębienie, to po co szczepić? Jak mamy zaufać pośpiesznie wypuszczonym na rynek szczepionkom, których być może wcale nie potrzebujemy? Komuś przecież (w domyśle: firmom farmaceutycznym) mogło zależeć na wzbudzeniu paniki, która napędziłaby sprzedaż słabo przetestowanych, śmiertelnie niebezpiecznych szczepionek przerażonym rządom.
Szczepienia to chyba największa – obok antybiotyków – zdobycz medycyny. Dzięki nim udało się wyeliminować choroby, które nękały ludzkość od tysięcy lat.
Co się dzieje, kiedy społeczeństwa niemające kontaktu z danym patogenem zaatakuje śmiertelnie groźna epidemia? Scenariusz jest brutalny, a znamy go chociażby z historii podboju obu Ameryk. Przywleczone przez Europejczyków zarazki częstokroć sprawiały, że starcia zbrojne nie były już potrzebne. O zwycięstwie konkwistadorów w Meksyku zadecydowała ospa zawleczona tam w 1520 roku. W krótkim czasie mogła umrzeć połowa z 20-milionowej populacji Azteków. Na przybyszach z Europy ospa nie robiła jednak większego wrażenia. Dlaczego?