Był rok 1944, trwała wojna. Czarnoskóra piękność Lena Horne od roku miała status wielkiej gwiazdy filmowej, a jej musicalowy przebój „Stormy Weather” nucili wszyscy. Właśnie ruszyła w trasę sponsorowaną przez hollywoodzkie studio Metro Goldwyn Meyer. Swym kryształowym głosem i romantycznymi balladami umilała czas amerykańskim chłopcom w bazach wojskowych. Gdy wyszła na scenę w Fort Reilly w Kansas, zobaczyła to co zwykle: na najlepszych miejscach siedzieli jeńcy niemieccy, a czarnoskórzy żołnierze tłoczyli się w ostatnich rzędach. Przemaszerowała z mikrofonem na koniec sali i zaśpiewała piosenki tylko dla nich. A potem wniosła oficjalną skargę do Narodowego Komitetu na rzecz Postępu Osób Kolorowych. Należała do tej organizacji, odkąd skończyła dwa lata. Zapisała ją babcia, która była jedną z najprężniejszych działaczek, a do tego skończyła college, co wówczas stanowiło wyczyn nawet wśród białych kobiet. „Babcia nauczyła mnie jednego – patrzeć ludziom w oczy i mówić: »Nie podoba mi się to«”. Najdobitniej Horne wyraziła to w połowie lat 60. wobec mężczyzny, który w restauracji w Beverly Hills nazwał ją małym czarnuchem. Oberwał lampą, popielniczką i kilkoma szklankami.
[srodtytul]Byle nie prostytutka[/srodtytul]
Już jako nastolatka była piękna, utalentowana, elegancka i wyniosła, a do tego dumna i miała niewyparzony język. Urodziła się w 1917 r. na Brooklynie w dobrze sytuowanej rodzinie. Jej dziadek był niewolnikiem, a później deputowanym na konwencję republikańską w 1884 r., gdzie mówił: „By w pełni dorównać białemu człowiekowi, niezbędne są nam bogactwo i edukacja”. Wuj pracował jako doradca Roosevelta, a matka była aktorką rozkwitającego w latach 20. tzw. czarnego teatru. I tylko ojciec – hazardzista dużego kalibru – wyłamywał się z tego imponującego obrazka.
Lena Horne onieśmielała manierami i szykiem, gdy Murzynów uważano za dzikusów. Nie bała się, to inni bali się jej. O bossach Hollywood była najgorszego zdania. „Nigdy nie marzyłam o graniu w filmach, nie wierzyłam w mit srebrnego ekranu. Wiedziałam, jak portretowani są w kinie czarni”. We wczesnych latach 40. Murzynki pojawiały się na ekranie tylko jako służące, kobiety upadłe albo półnagie mieszkanki dżungli. Horne znała już swą wartość i smak upokorzeń, nie miała ochoty na kolejne. W 1942 r., gdy rozkwitające studio Metro Goldwym Meyer poszukiwało ślicznotek do przebojów kina dźwiękowego, dostała propozycję kontraktu.
Zjawiła się w biurze Louisa B. Meyera z ojcem, który oświadczył, że stać go na własne służące, a córkę interesują tylko poważne artystyczne propozycje. Meyer przełknął ślinę i bez słowa usiadł w fotelu. W siedmioletnim kontrakcie Leny Horne zapisano, że nie będzie grać pokojówek i prostytutek. Za pracę na planie dostanie tysiąc dolarów tygodniowo, a za każdy koncert – sześć razy tyle. Hollywood miało swą pierwszą czarnoskórą gwiazdę, zatrudnioną na takich warunkach jak białe boginie celuloidu.
Horne zmieniła popularny wizerunek czarnej kobiety – ją pierwszą przemysł filmowy potraktował poważnie. Uchodziła za ekskluzywną piękność i symbol magnetyzującego seksapilu. Dostawała efektowne role, szykowne stroje, świetne gaże. Ale nawet gdy przedarła się do elity, była dyskryminowana.