Kilkakrotnie, ale zawsze tylko do jednej trzeciej. Co zabawne, jak pamiętam dokładnie, znać było po książce, że już wcześniej ją uważnie czytano do tego tylko miejsca. Czyli mój Ojciec, z którym nigdy o tym nie rozmawiałem, musiał mieć do niej taki sam stosunek.
Ta pierwsza część jednak zapierała dech. Z dużym znawstwem wojskowości autor dosłownie rozbijał w pył rozmaite mity na temat naszych rzekomych skłonności do militarnych wariactw. Udowadniał, że chodzenie „z kosami na armaty” (pod Racławicami) albo „z dubeltówkami na karabiny” (w powstaniu styczniowym) nie było żadnym szaleństwem ani straceńczą bohaterszczyzną.
Bo, na przykład, kosa z czasów Kościuszki stanowiła w ataku broń po prostu straszną, a ówczesny karabin był zawodny, niecelny i zanim najsprawniejszy sołdat zdołał go powtórnie nabić, kosynier już dobiegł spoza zasięgu skutecznego strzału i obciął mu głowę. A sztucer myśliwski z drugiej połowy wieku XIX górował nad seryjnym wojskowym karabinem znacznie i pod każdym, z wyjątkiem szybkostrzelności, względem.
Z podobną, naprawdę imponującą wiedzą fachową objaśniał autor użycie polskiej kawalerii w roku 1939 i obalał kłamstwo hitlerowskiej propagandy, podchwycone potem przez tutejszych idiotów, o szarżach z szablami na czołgi. Objaśniał bitwę pod Somosierrą, pokazując, że nie było w niej niczego szaleńczego, było natomiast bohaterstwo szwoleżerów i geniusz Napoleona (tu akurat, wyjątkowo, w świetle późniejszych badań trzeba jego tezy skorygować – zasługa doskonałego pokierowania bitwy przypada głównie dowódcom szwoleżerów, Napoleon jedynie umiał należycie wykorzystać ich sukces). Odkłamywał też legendę pułkownika Ordona, fachowego, zawodowego żołnierza, z którego zrobiono samobójcę.
Wszystko to było utrzymane w tonie ostrej polemiki, w której w roli fałszerzy historii i oszczerców opluwających własny naród występują osoby dziś firmujące wszystkie udeckie komitety honorowe i wszelkiego rodzaju listy z kategorii „intelektualiści przeciwko pisowskiemu zagrożeniu”. Wtedy mało mnie ta polemika interesowała. Książkę, do jednej trzeciej będącą znakomitą obroną polskich bohaterów i przed „upiększaczami” historii, i przed szydercami, wchłonąłem po prostu jako kawał znakomitej, żarliwej publicystyki na tematy, które mnie od zawsze fascynowały.
Może nie powinienem się do tego dziś przyznawać? Bo książka, zatytułowana „Siedem polskich grzechów głównych”, napisana została przez Zbigniewa Załuskiego, pułkownika tzw. ludowego Wojska Polskiego, aktywnego działacza PZPR, a od wspomnianej jednej trzeciej, gdzie i ja, i mój Tata kończyliśmy lekturę, zaczynały się jakieś komunistyczne pierdoły o Gwardii Ludowej, „Małym Franku” i rzekomym patriotyzmie PPR. Przyznam, że przerzucając je bez czytania, nie miałem do autora pretensji. Było jasne nawet dla nastolatka (co prawda, oczytanego w zakazanych lekturach), że to obowiązkowe serwituty, niezbędne, by coś podobnie znakomitego i głęboko patriotycznego mogło się pod sowiecką okupacją ukazać.