Pułkownik w czyśćcu

Pierwszy raz przeczytałem tę książkę, znalezioną w ojcowskich szpargałach, podczas wakacji, gdzieś pod koniec szkoły podstawowej.

Publikacja: 29.05.2010 00:22

Kilkakrotnie, ale zawsze tylko do jednej trzeciej. Co zabawne, jak pamiętam dokładnie, znać było po książce, że już wcześniej ją uważnie czytano do tego tylko miejsca. Czyli mój Ojciec, z którym nigdy o tym nie rozmawiałem, musiał mieć do niej taki sam stosunek.

Ta pierwsza część jednak zapierała dech. Z dużym znawstwem wojskowości autor dosłownie rozbijał w pył rozmaite mity na temat naszych rzekomych skłonności do militarnych wariactw. Udowadniał, że chodzenie „z kosami na armaty” (pod Racławicami) albo „z dubeltówkami na karabiny” (w powstaniu styczniowym) nie było żadnym szaleństwem ani straceńczą bohaterszczyzną.

Bo, na przykład, kosa z czasów Kościuszki stanowiła w ataku broń po prostu straszną, a ówczesny karabin był zawodny, niecelny i zanim najsprawniejszy sołdat zdołał go powtórnie nabić, kosynier już dobiegł spoza zasięgu skutecznego strzału i obciął mu głowę. A sztucer myśliwski z drugiej połowy wieku XIX górował nad seryjnym wojskowym karabinem znacznie i pod każdym, z wyjątkiem szybkostrzelności, względem.

Z podobną, naprawdę imponującą wiedzą fachową objaśniał autor użycie polskiej kawalerii w roku 1939 i obalał kłamstwo hitlerowskiej propagandy, podchwycone potem przez tutejszych idiotów, o szarżach z szablami na czołgi. Objaśniał bitwę pod Somosierrą, pokazując, że nie było w niej niczego szaleńczego, było natomiast bohaterstwo szwoleżerów i geniusz Napoleona (tu akurat, wyjątkowo, w świetle późniejszych badań trzeba jego tezy skorygować – zasługa doskonałego pokierowania bitwy przypada głównie dowódcom szwoleżerów, Napoleon jedynie umiał należycie wykorzystać ich sukces). Odkłamywał też legendę pułkownika Ordona, fachowego, zawodowego żołnierza, z którego zrobiono samobójcę.

Wszystko to było utrzymane w tonie ostrej polemiki, w której w roli fałszerzy historii i oszczerców opluwających własny naród występują osoby dziś firmujące wszystkie udeckie komitety honorowe i wszelkiego rodzaju listy z kategorii „intelektualiści przeciwko pisowskiemu zagrożeniu”. Wtedy mało mnie ta polemika interesowała. Książkę, do jednej trzeciej będącą znakomitą obroną polskich bohaterów i przed „upiększaczami” historii, i przed szydercami, wchłonąłem po prostu jako kawał znakomitej, żarliwej publicystyki na tematy, które mnie od zawsze fascynowały.

Może nie powinienem się do tego dziś przyznawać? Bo książka, zatytułowana „Siedem polskich grzechów głównych”, napisana została przez Zbigniewa Załuskiego, pułkownika tzw. ludowego Wojska Polskiego, aktywnego działacza PZPR, a od wspomnianej jednej trzeciej, gdzie i ja, i mój Tata kończyliśmy lekturę, zaczynały się jakieś komunistyczne pierdoły o Gwardii Ludowej, „Małym Franku” i rzekomym patriotyzmie PPR. Przyznam, że przerzucając je bez czytania, nie miałem do autora pretensji. Było jasne nawet dla nastolatka (co prawda, oczytanego w zakazanych lekturach), że to obowiązkowe serwituty, niezbędne, by coś podobnie znakomitego i głęboko patriotycznego mogło się pod sowiecką okupacją ukazać.

Czy sam pułkownik Załuski patrzył na to w ten sposób? Chyba nie, zresztą diabli go wiedzą. Może szczerze wierzył w patriotyzm Gomułki? Wśród komunistów owych czasów bywali i cynicy, i uwiedzeni, i wyznawcy historycznego realizmu w stylu Dmowskiego. Załuski wygląda mi dziś na jednego z tych ostatnich, ale się nie upieram. Faktem niewątpliwym jest, że gdyby był trockistą, czerwonym kosmopolitą, gdyby polazł do PZPR dla postępu, a nie dla Polski, w III RP wszystko by mu wybaczono i przywrócono do czci. Ale był, niestety, „moczarowcem”, a to dla Salonu zbrodnia znacznie gorsza niż bycie stalinistą – bo wszak byłych stalinistów ma w swym panteonie wielu.

Zresztą osoba autora jest mniej ważna. Bogdan Czeszko był niewątpliwie zapitym łajdusem, a „Tren” jest i będzie arcydziełem. Z „Grzechami” jest podobnie. Czy ktoś się odważy je wznowić?

Kilkakrotnie, ale zawsze tylko do jednej trzeciej. Co zabawne, jak pamiętam dokładnie, znać było po książce, że już wcześniej ją uważnie czytano do tego tylko miejsca. Czyli mój Ojciec, z którym nigdy o tym nie rozmawiałem, musiał mieć do niej taki sam stosunek.

Ta pierwsza część jednak zapierała dech. Z dużym znawstwem wojskowości autor dosłownie rozbijał w pył rozmaite mity na temat naszych rzekomych skłonności do militarnych wariactw. Udowadniał, że chodzenie „z kosami na armaty” (pod Racławicami) albo „z dubeltówkami na karabiny” (w powstaniu styczniowym) nie było żadnym szaleństwem ani straceńczą bohaterszczyzną.

Pozostało 83% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy