Kiedy wychodzi nowa powieść Eustachego Rylskiego, to się odkłada pilne sprawy i się czyta.
A kiedy się czyta Rylskiego, to we łbie dzwoni stale ta sama myśl: Boże, cóż by to był za pisarz, gdyby miał w sobie choć odrobinę wiary. W cokolwiek.
A kiedy nowa powieść Rylskiego pełna jest fascynacji Iwaszkiewiczem, to trudno się skupić nad lekturą, bo problem pisarza i wiary pisarstwo ożywiającej, przytłacza i domaga się natychmiastowego przemyślenia, jakichś wniosków, nadających się do zapisania w kilku zwięzłych zdaniach.
Nie muszę recenzować, jestem felietonistą, stać mnie na osobiste wyznania: nie lubię Iwaszkiewicza. Cała udatność jego poezji i opowiadań jest mi jako kształconemu poloniście świadoma, a jako czytelnikowi, pochlebiam sobie, wyrobionemu, dostępna – gdyby nie ona, nie chciałoby się go nie lubić. Rzecz w tym, że nie ma tam żadnej godnej zapisania prawdy. Piękne pisanie o tym, jak życie przecieka między palcami, jak rozpaczliwie ulotne są rozkosze i cierpienia, jak świat się psuje i nic go nie czeka, prócz zapomnienia. Nic w tym nie ma, poza kupą smutku, ale nie tego smutku, który oczyszcza, tylko tego, który uzależnia i zmusza do niekończącego smakowania smutnego siebie.
Iwaszkiewicz w pracy komentatora istniejący głównie jako komunistyczny kolaborant (i nie byle kolaborant, ale wręcz Mozart kolaboracji) wziął się właśnie z tego nałogu człowieka niewierzącego. Na tym polega szczególność jego przypadku. Inni kolaborowali z wiary w ustrój, jeśli nawet tak naprawdę tylko dla przywilejów, jakimi obdarzał, z których pierwszym było uniknięcie knuta, to dla osiągnięcia doskonałości starali się szczerą wiarę w nowy wspaniały świat i obiektywną nieuchronność dziejową w sobie wzbudzić.
Pokrzykując na współczesnych, że kierunek słuszny i jedyny, krzyczeli na siebie samych, i pod kategorycznością własnego wrzasku kładli uszy po sobie, ze szczęściem odkrywając w końcu, że udało się naprawdę pokochać wielkiego brata. Iwaszkiewicz kolaborował ładniej, bo z niewiary i bez prób – no, parę incydentów z bierutowskich czasów – narzucenia jej sobie. Kolaborował, bo nie mógł dostrzec żadnego sensu w stawianiu oporu. Czerwony Petroniusz kochał swoją patrycjuszowską łydkę, swoją kolekcję gemm i swój smutek, i od protektora oczekiwał tylko, byle nie zatruwał mu smakowania ulotnego piękna.
Zafascynowała mnie fascynacja Rylskiego niewiarą Iwaszkiewicza. Może tak ujęła go jego niewiara w stanie czystym, w jakimś sensie szlachetniejsza, jak Gombrowiczowska wiara w niewiarę? Już sobie skonstruowałem roboczą hipotezę, już miałem z książką w ręku przystąpić do weryfikacji, a tu najniepotrzebniej Rylski wdarł się w zawodową praktykę komentatora politycznego jako tzw. autorytet wspierający Palikota. I tu już dysonans poznawczy sięgnął szczytu. Esteta po stronie barbarzyńcy? No, pogratulować, moi państwo, następnego pogięło na starość. Fascynacja natychmiast zwiędła jak przekłuty balon, zapachniało banałem. Iluż to zacnych ludzi w wojennym szale III RP uległo metamorfozie w medialne „autorytety”, szkoda liczyć.