Niewierzący praktykujący

Tabula RAZ-a

Publikacja: 23.10.2010 01:01

Niewierzący praktykujący

Foto: Rzeczpospolita

Kiedy wychodzi nowa powieść Eustachego Rylskiego, to się odkłada pilne sprawy i się czyta.

A kiedy się czyta Rylskiego, to we łbie dzwoni stale ta sama myśl: Boże, cóż by to był za pisarz, gdyby miał w sobie choć odrobinę wiary. W cokolwiek.

A kiedy nowa powieść Rylskiego pełna jest fascynacji Iwaszkiewiczem, to trudno się skupić nad lekturą, bo problem pisarza i wiary pisarstwo ożywiającej, przytłacza i domaga się natychmiastowego przemyślenia, jakichś wniosków, nadających się do zapisania w kilku zwięzłych zdaniach.

Nie muszę recenzować, jestem felietonistą, stać mnie na osobiste wyznania: nie lubię Iwaszkiewicza. Cała udatność jego poezji i opowiadań jest mi jako kształconemu poloniście świadoma, a jako czytelnikowi, pochlebiam sobie, wyrobionemu, dostępna – gdyby nie ona, nie chciałoby się go nie lubić. Rzecz w tym, że nie ma tam żadnej godnej zapisania prawdy. Piękne pisanie o tym, jak życie przecieka między palcami, jak rozpaczliwie ulotne są rozkosze i cierpienia, jak świat się psuje i nic go nie czeka, prócz zapomnienia. Nic w tym nie ma, poza kupą smutku, ale nie tego smutku, który oczyszcza, tylko tego, który uzależnia i zmusza do niekończącego smakowania smutnego siebie.

Iwaszkiewicz w pracy komentatora istniejący głównie jako komunistyczny kolaborant (i nie byle kolaborant, ale wręcz Mozart kolaboracji) wziął się właśnie z tego nałogu człowieka niewierzącego. Na tym polega szczególność jego przypadku. Inni kolaborowali z wiary w ustrój, jeśli nawet tak naprawdę tylko dla przywilejów, jakimi obdarzał, z których pierwszym było uniknięcie knuta, to dla osiągnięcia doskonałości starali się szczerą wiarę w nowy wspaniały świat i obiektywną nieuchronność dziejową w sobie wzbudzić.

Pokrzykując na współczesnych, że kierunek słuszny i jedyny, krzyczeli na siebie samych, i pod kategorycznością własnego wrzasku kładli uszy po sobie, ze szczęściem odkrywając w końcu, że udało się naprawdę pokochać wielkiego brata. Iwaszkiewicz kolaborował ładniej, bo z niewiary i bez prób – no, parę incydentów z bierutowskich czasów – narzucenia jej sobie. Kolaborował, bo nie mógł dostrzec żadnego sensu w stawianiu oporu. Czerwony Petroniusz kochał swoją patrycjuszowską łydkę, swoją kolekcję gemm i swój smutek, i od protektora oczekiwał tylko, byle nie zatruwał mu smakowania ulotnego piękna.

Zafascynowała mnie fascynacja Rylskiego niewiarą Iwaszkiewicza. Może tak ujęła go jego niewiara w stanie czystym, w jakimś sensie szlachetniejsza, jak Gombrowiczowska wiara w niewiarę? Już sobie skonstruowałem roboczą hipotezę, już miałem z książką w ręku przystąpić do weryfikacji, a tu najniepotrzebniej Rylski wdarł się w zawodową praktykę komentatora politycznego jako tzw. autorytet wspierający Palikota. I tu już dysonans poznawczy sięgnął szczytu. Esteta po stronie barbarzyńcy? No, pogratulować, moi państwo, następnego pogięło na starość. Fascynacja natychmiast zwiędła jak przekłuty balon, zapachniało banałem. Iluż to zacnych ludzi w wojennym szale III RP uległo metamorfozie w medialne „autorytety”, szkoda liczyć.

Ale rzecz jest wypadkiem innego typu. Tam, gdzie ja widzę barbarzyńcę i cynicznego cwaniaczka, z typowo polskim kompleksem wsiowego pochodzenia, dostrzegł Rylski, jak mówi, próbę – oczywiście nie wierząc w jej powodzenie – zaradzenia fatalności kraju nie-Kaczyńskiego i nie-Tuska. Myli się kompletnie, ale szkoda czasu na prostowanie pomyłki. Rylski, piewca niewiary, który z „chłodu” uczynił swą tarczę przed wścibskimi dociekaniami sensów jego pisarstwa (większość pisarzy wykuwa sobie zbroje, to konieczne u ludzi z zasady cienkoskórych), nagle w chwili zmęczenia tę tarczę opuścił. Zaraz się opamiętał, zdystansował, że nie wierzy, ale ten przebłysk zaangażowania pozwala chwycić istotną nić „Na Grobli”. Co zafascynowało Rylskiego w Iwaszkiewiczu? Czy aby nie mistrzostwo w wyrzeczeniu wszelkiej wiary, w jakiejś nirwanie za życia, której Rylski, szarpany ludzkimi odruchami, jeszcze mimo starań osiągnąć nie zdołał?

Kiedy wychodzi nowa powieść Eustachego Rylskiego, to się odkłada pilne sprawy i się czyta.

A kiedy się czyta Rylskiego, to we łbie dzwoni stale ta sama myśl: Boże, cóż by to był za pisarz, gdyby miał w sobie choć odrobinę wiary. W cokolwiek.

A kiedy nowa powieść Rylskiego pełna jest fascynacji Iwaszkiewiczem, to trudno się skupić nad lekturą, bo problem pisarza i wiary pisarstwo ożywiającej, przytłacza i domaga się natychmiastowego przemyślenia, jakichś wniosków, nadających się do zapisania w kilku zwięzłych zdaniach.

Pozostało jeszcze 86% artykułu
Plus Minus
Chińskie marzenie
Plus Minus
Jarosław Flis: Byłoby dobrze, żeby błędy wyborcze nie napędzały paranoi
Plus Minus
„Aniela” na Netlfiksie. Libki kontra dziewczyny z Pragi
Plus Minus
„Jak wytresować smoka” to wierna kopia animacji sprzed 15 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
gra
„Byczy Baron” to nowa, bycza wersja bardzo dobrej gry – „6. bierze!”