Tydzień temu, odbierając w Tallinie Europejską Nagrodę Filmową, wydawał się skrępowany. Z twarzą pooraną zmarszczkami wyglądał na więcej niż swoje 69 lat. Kiedy Wim Wenders wygłaszał laudację, nerwowo mrużył oczy. Słuchał peanów na swoją cześć z miną „Czy to na pewno o mnie?”, z wyraźnym trudem przetrwał długą owację na stojąco, po czym szybko uciekł ze sceny.
Patrzyłam na tego drobnego, starszego pana, słuchałam, jak mówi cichym, matowym głosem. Bardzo zwyczajny, niemal przezroczysty. Wielokrotnie już przekonywałam się, że wielcy aktorzy często są niepozorni, niemal niezauważalni. Rozkwitają dopiero na deskach teatru albo na ekranie.
– Wiele lat temu zobaczyłem, jak do telewizyjnego studia wchodzi starszy, przygarbiony mężczyzna – wyznaje Ganz. – Zwróciłem na niego uwagę, bo wyglądał na ogromnie wyczerpanego. Nagle zdałem sobie sprawę, że to sam Laurence Olivier. Godzinę później zobaczyłem go przed kamerą. Wysoki, pełen energii, z siłą dzikiej bestii. „To jest istota zawodu, który chciałbym uprawiać” – pomyślałem. Zapamiętałem sobie tę scenę na całe życie.
Z Ganzem jest podobnie. Kiedy gra, staje się kimś innym. Aniołem albo tyranem. Szacownym profesorem albo łapserdakiem. Człowiekiem pełnym energii i nadziei albo wrakiem żegnającym się z życiem.
[srodtytul]Nie jestem Ganzem![/srodtytul]
Stary Kontynent nie potrafi promować swoich gwiazd. Nastolatek z Paryża, Berlina czy Warszawy, zapytany o sławnego aktora starszego pokolenia, prędzej wymieni nazwisko Redforda, Eastwooda czy Connery’ego niż Ganza. A przecież ten urodzony w Szwajcarii aktor stworzył znakomite kreacje w filmach Wernera Herzoga, Wima Wendersa, Volkera Schloendorffa, grał u Erica Rohmera, Theo Angelopoulosa i za oceanem – w obrazach Francisa Forda Coppoli, Jonathana Demme’a, Stephena Daldry’ego. To jego twarz miał anioł wędrujący po powojennym Berlinie w „Niebie nad Berlinem” i Hitler w słynnym „Upadku” Olivera Hirschbiegla.