Nie tylko nie wszystko jest poezją, ale nawet nie każdy wiersz jest poezją. Powiem nawet, że nie jest poezją większość publikowanych drukiem w rozmaitych miejscach wierszy. I nie ma w tym żadnych uroszczeń do arbitralnego wyznaczania jakiegoś poziomu granicznego, nie chodzi mi wcale o rezerwowanie miana poezji tylko dla dzieł wielkich czy bodaj udanych. Chodzi o proste stwierdzenie faktu, o oczywistą cechę odróżniającą poezję od prozy – cechę, której większość wierszy nie przejawia.

Jakaż to cecha? Zwykłem ujmować to krótką formułą, iż słowo poetyckie od słowa zwykłego różni się tym, czym sprężone powietrze od zwykłego powietrza atmosferycznego. Słowo poetyckie to zgęszczone, skumulowane znaczenia, to całe stronice emocji i sensów ściśnięte w paru wersach; i dlatego, podobnie jak sprężone powietrze w porównaniu ze zwykłym, przenoszące nieskończenie większą energię.

Jak się dokonuje owo sprężanie – to właśnie sztuka, której badanie sprawia, że polonistyka nie jest bynajmniej nudnym kawałkowaniem literatury i rozkładaniem jej po szufladkach, jak to się wydaje laikom. Czym polonistyka może być, pokazała na przykład wydana lat temu kilka książka Michała Nawrockiego „Tego się naucz każdy, kto dotykasz próżni – rzecz o poezji Stanisława Grochowiaka”. Fascynująca, choć zapewne dla niewtajemniczonych w literaturoznawstwo trudna, właśnie dlatego, że zgodnie z tytułem traktuje o poezji, a nie o poecie. Tak jak klasyczna już dziś książka Piotra Wierzbickiego traktuje o muzyce Chopina, a nie o samym Chopinie.

Musiałem ściągnąć Nawrockiego z półki i zarepetować, aby jakoś oczyścić się po lekturze świeżo opublikowanej „Duszy czyśćcowej” – tomu wspomnień o Grochowiaku. Nie jestem pewien, czy określenie „oczyścić się” jest tu właściwe, ale nie umiem dobrać lepszego (w końcu nie jestem poetą). Nie ma oczywiście w tej książce nic złego. Jest może nawet sporo dobrego, bo biografie twórców, legendy, jaką po sobie pozostawiają, są ciekawe, zwłaszcza w wypadku twórców genialnych, do jakich Grochowiak niewątpliwie się zaliczał. Ale zarazem rozmywają ich jakoś, ściągają do poziomu zjadaczy chleba. Może i za tę cenę popularyzują, może pomagają doczekać się docenienia. Ale nie jestem wcale pewien, czy pomniejszenie geniusza za jego zauważenie jest ceną godziwą. W czasach natrętnego piaru, imidżu i wizażu, promocji i makijażu, być może rację ma Pynchon konsekwentnie odmawiający ujawnienia swej tożsamości i wizerunku.

Grochowiak, poeta arcypolski, mistrz tak dziś niemodnej, a tak niezbędnej do psychicznego zdrowia mowy wzniosłej, w anegdocie spychany jest do pozycji środowiskowego guru prezydującego na bankietach i wiecznie pijanego. Jak słusznie zauważają niektórzy z indagowanych – gdyby naprawdę pił tyle, ile mu się przypisuje, nie mógłby napisać ani ćwierci tego, co w swym krótkim życiu stworzył. Ale raz przyklejony imidż jest już nie do odklejenia. Wszyscy pili, ale Grochowiak, po pierwsze, pił, będąc nie byle kim, tylko Grochowiakiem, a po drugie, umarł na marskość wątroby. Bliska mi osoba bodaj w życiu nie wypiła kieliszka, a ledwie uciekła spod łopaty rażona zapaleniem trzustki – chorobą równie jak marskość wątroby potocznie przypisywaną pijakom. Nie chcę się wdawać w medyczne dywagacje, kto chce, niech pyta lekarzy. Nie jest tak, że kto umiera na wątrobę, widać pił więcej niż ten, kto wykorkował na coś innego. Ale gadaj tu, na imidż nie ma rady, bo imidż wynika z przemożnej potrzeby zjadaczy chleba, by geniusza oswoić, przybliżyć, przytulić nawet. Poetę wyrozumieć trudno, pijaka zaplątanego w meandrach uczuć do licznych kochanek – łatwiej.

Twórczość, poetycka zwłaszcza, wrócę do tego porównania, polega na sprężaniu w sobie czasu. Dawkę wielkości przez normalnego człowieka rozcieńczaną na codzienność, geniusz wypala w jednej chwili, którą zajmuje napisanie paru wersów. Dlatego sam, w zestawieniu z owocem tego wysiłku, musi rozczarowywać. I dlatego właśnie trzeba imidżu, który go w sposób godny geniusza ubarwi.