– co gorsza – przy biurku jednego z doradców prezydenta. Owszem, dowódcy mają do dyspozycji coraz doskonalsze zabawki, ale w coraz mniejszym stopniu decydują o ich użyciu. Nic dziwnego, że od czasu do czasu wybuchają złością, tak jak gen. Stanley McChrystal w słynnym wywiadzie dla „Rolling Stone”, w którym pozwolił sobie na bardzo nieparlamentarne słowa wobec politycznych przełożonych.
Francis Drake, pierwszy korsarz Jej Królewskiej Mości, nie dostawał od Elżbiety I instrukcji dotyczących rabowania hiszpańskich statków wiozących złoto z Nowego Świata. Miał za zadanie rabować – i tyle. Lord Kitchener, zwycięzca spod Omdurmanu, także cieszył się dużą swobodą: królowa Wiktoria nie mówiła mu, ile pułków ma rzucić do walki, ile maximów użyć i ile ma czasu na pokonanie rebeliantów. Ostatnim wybitnym dowódcą, który miał poczucie (i potrzebę) samodzielności na polu walki, był amerykański generał Douglas McArthur. Gdy jednak podczas wojny koreańskiej zaczął domagać się użycia broni jądrowej przeciwko Chinom i skrytykował politykę prezydenta Trumana, został zdymisjonowany – mimo wielu zasług i szacunku, jakim cieszył się w społeczeństwie. Podczas pierwszej wojny w zatoce gen. Norman Schwarzkopf miał wielką ochotę na triumfalny wjazd do Bagdadu, ale polityczne kalkulacje George’a Busha seniora przesądziły o tym, iż Saddam Husajn rządził Irakiem przez kolejnych 12 lat.
Wreszcie dwa najświeższe przykłady. Pod koniec marca br. północnokoreańska torpeda posłała na dno południowokoreańską korwetę Cheonan. Zginęło 46 marynarzy. Osiem miesięcy później artyleria Korei Północnej ostrzelała wyspę Yeongpyeong, zabijając dwóch żołnierzy i dwóch cywili. Jedyną odpowiedzią Seulu na te dwa akty agresji były ćwiczenia floty oraz odpalenie lampek na gigantycznej choince w strefie zdemilitaryzowanej. Prezydent Lee Mjung-bak nie zdecydował się na odwet tylko ze względów politycznych, choć wielu południowokoreańskich generałów zapewne z przyjemnością dałoby łupnia Kim Dzong Ilowi.
Także z powodów politycznych izraelskie samoloty nie zbombardowały dotąd irańskich instalacji atomowych. Plany takiej operacji są przygotowane od dawna, a samoloty z gwiazdą Dawida mogą wystartować w każdej chwili (blisko 30 lat temu Izraelczycy przeprowadzili zresztą podobną akcję, zrzucając bomby na ośrodek badań nuklearnych w irackim Osiraku). Pod względem militarnym byłby to klasyczny i w pełni usprawiedliwiony, atak prewencyjny – przeciwko państwu, które od lat zapowiada wymazanie Izraela z mapy świata. Pod względem politycznym jednak byłby to krok niezwykle ryzykowny.
[srodtytul]Głos człowieka[/srodtytul]
Wkroczyliśmy w erę wojen prowadzonych przez polityków korzystających całymi garściami z naukowych odkryć i w coraz mniejszym stopniu słuchających generałów.
Gdyby o przyszłości armii, floty i sił powietrznych decydowali wyłącznie wojskowi, bezzałogowce występowałyby głównie w filmach science fiction. Wszak każdy predator jest śmiertelnym zagrożeniem nie tylko dla terrorysty z al Kaidy, lecz także dla „prawdziwych” pilotów amerykańskich sił powietrznych. Jeśli – jak przewiduje wielu ekspertów – F-35, myśliwiec najnowszej generacji koncernu Lockheed Martin, będzie ostatnim samolotem bojowym pilotowanym przez człowieka, to kiedy doczekamy się ostatniego czołgu z czołgistami w środku? Ostatniego okrętu podwodnego z prawdziwą załogą? Kiedy na polu bitwy pojawi się pierwszy pluton złożony wyłącznie z robotów?
Wcześniej, niż nam się wydaje. Co wcale nie oznacza, że państwo, które jako pierwsze będzie gotowe do prowadzenia wojny wyłącznie za pomocą komputerów, mające pewność, iż nigdy nie poniesie żadnych strat w ludziach, stanie się automatycznie niedoścignionym hegemonem.
W 2002 roku Pentagon zorganizował grę wojenną pod nazwą „Millenium Challenge”. Niebiescy (czyli Amerykanie) wysłali flotę wojenną w kierunku cieśniny Hormuz, szykując się do operacji przeciwko Czerwonym (czyli Irakowi). Czerwonymi dowodził generał piechoty morskiej Paul K. Van Riper, wówczas 65-letni weteran wojny w Wietnamie.
Ćwiczenia miały służyć m.in. przetestowaniu najnowszych rozwiązań w dziedzinie wojny elektronicznej. Skończyło się na gigantycznej kompromitacji Pentagonu. Van Riper najpierw przeprowadził prewencyjny ostrzał wrogich okrętów za pomocą pocisków ziemia-morze, a potem wysłał przeciwko Amerykanom flotyllę małych, zwinnych łodzi patrolowych. Niektóre dokonywały ataków samobójczych. Samoloty startowały z irackich lotnisk bez użycia komunikacji radiowej – jedynie za pomocą specjalnej sygnalizacji świetlnej. Rozkazy zaś nie były przesyłane drogą elektroniczną, lecz przewożone na linię frontu przez… motocyklistów.
Niebiescy doznali bolesnej i wstydliwej porażki. Nafaszerowane elektroniką systemy uzbrojenia przegrały z pomysłowością i odwagą.
Roboty są dokładne. Trafiają w cel dziesięć razy na dziesięć. Nie narzekają na mróz ani upał. Nie trzeba ich karmić ani leczyć. Ale nie wiedzą, co to przyjaźń, ojczyzna, poświęcenie, honor. I wciąż są głupsze od ludzi.
Krótko po wojnie w Iraku gen. Schwarzkopf został zaproszony do Francji na spotkanie z żołnierzami Legii Cudzoziemskiej. Został uhonorowany tytułem szeregowca Legii (jako jedyny Amerykanin w historii) i dostał od nich bilecik z jednym zdaniem: „Jeśli gdziekolwiek na świecie wpadnie pan w tarapaty, proszę zadzwonić pod ten numer – przybędziemy z pomocą”.
Schwarzkopf może być pewien, że usłyszy pod tym numerem głos prawdziwego człowieka.
Marek Magierowski, zastępca redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”.