Marek Magierowski o nowym obliczu wojny

Wojny prowadzą dziś politycy za pomocą robotów. Żołnierze? Powoli odchodzą do lamusa

Publikacja: 31.12.2010 00:01

Bezzałogowy izraelski samolot Heron TP

Bezzałogowy izraelski samolot Heron TP

Foto: Archiwum

Atak jest szybki i precyzyjny. Samolot zbliża się bezlitośnie do celu, choć sam cel nie przeczuwa jeszcze nadchodzącego końca. Pilot widzi jak na dłoni brodatą postać starszego mężczyzny siedzącego w kucki przed swoim domem.

Za chwilę na pograniczu Afganistanu i Pakistanu straci życie jeden z ważnych bojowników al Kaidy. Zostanie zgładzony za pomocą półtorametrowego, ważącego 50 kilogramów pocisku Hellfire, wyposażonego w głowicę typu HEAT, pędzącego z prędkością 1500 km na godzinę i kosztującego 65 tysięcy dolarów.

Być może potrzebne będą jeszcze badania próbki DNA szczątków denata, by mieć stuprocentową pewność co do jego tożsamości. Szczególnie gdy chodzi o naprawdę ważnego terrorystę.

Pilot czuje ulgę. Jest zadowolony z perfekcyjnie zrealizowanego zadania. Wkrótce wstanie z fotela, wsiądzie do swojego terenowego forda i uda się do domu na zasłużony odpoczynek. Po drodze zrobi drobne zakupy. Potem przywita się z żoną, zagra z dzieciakami na Playstation. Wreszcie smacznie zaśnie. Rano znów pojedzie do pracy i będzie rozrywał na drobne kawałki wrogów Ameryki – siedząc przed ekranem z dżojstikiem w ręku w bazie sił powietrznych Nellis, kilkanaście kilometrów od centrum Las Vegas i 12 tysięcy kilometrów od najbliższej afgańskiej wioski.

[srodtytul]1 lutego chcę spać w Kandaharze[/srodtytul]

Wyeliminowanie” pojedynczego terrorysty przez operatora bezzałogowego predatora jest w dzisiejszych czasach tym, czym niegdyś były krwawe bitwy wielkich armii toczone na rozległych polach Europy i Azji. Może przynieść gwałtowny zwrot w wojnie. Może nieodwracalnie podkopać morale nieprzyjaciela. Naruszyć jego strukturę dowodzenia.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, aby skruszyć opór wroga, dowódcy wysyłali w bój dziesiątki tysięcy młodych ludzi, zdając sobie sprawę, że skazują wielu z nich na śmierć. Dziś korzystają z najnowszych zdobyczy techniki, by do minimum ograniczyć własne straty. Coraz rzadziej uczestniczą w wojnach państw, coraz częściej – w wojnach „społeczności międzynarodowej” i najrozmaitszych koalicji przeciwko grupom terrorystów, gangom narkotykowym czy piratom. Amerykanie walczą wraz z Pakistańczykami przeciwko innym Pakistańczykom, a brytyjscy żołnierze zabijają bez skrupułów swoich rodaków, którzy przeszli na islam i przyłączyli się do dżihadu. Czasy potyczek dziarskich Anglików w czerwonych kurtkach z ubranymi w białe mundury Francuzami minęły bezpowrotnie.

Zmienia się też taktyka: trudno dziś zaplanować wojnę, jak czyniły to swego czasu sztaby pruskiej armii. Linia frontu dzisiejszej wojny może przebiegać przez dolinę Panczsziru, turecko-syryjskie pogranicze, i poprzez Londyn sięgać aż do Las Vegas. Na początku XXI wieku nie da się przeprowadzić pancernego blitzkriegu ani na trwałe opanować jakiegoś terytorium. Coraz trudniej też określić, kiedy zaczyna się wojna, nie wspominając już o tym, że współczesne wojny właściwie nigdy się nie kończą.

Gdy w 1864 r. wybuchł konflikt między Prusami a Danią, marszałek Helmut von Moltke, szef sztabu pruskiej armii, wydał tylko jeden rozkaz: „1 lutego chcę spać w Szlezwiku”. Nie musiał nic dodawać, gdyż plany operacji były rozpisane co do milimetra i co do sekundy. Generał David Petraeus, głównodowodzący wojsk amerykańskich w Afganistanie, chciałby zapewne, by wszystko było tak proste jak 150 lat temu. Niestety, nie może dziś wydać rozkazu: „1 lutego chcę spać w Kandaharze”. Ba, nawet jeśli spędzi noc w tym mateczniku talibów, dla przebiegu wojny nie będzie to miało wielkiego znaczenia.

[srodtytul]Mięczaki z dżojstikiem[/srodtytul]

Peter W. Singer, autor książki „Wired for War” traktującej o zmieniającym się obliczu wojny w epoce cybertechnologii, przypomina w jednym z rozdziałów:

„Na przestrzeni dziejów, w miarę jak nowe wynalazki stwarzały coraz większy dystans między wojownikami walczących ze sobą stron, wielu władców zamartwiało się zgubnymi skutkami tego zjawiska. Gdy Hieron II, król Syrakuz (z okresu wojen punickich), zlecił Archimedesowi budowę katapulty, a następnie ujrzał efekt prac wielkiego uczonego, ponoć zapłakał. Katapulta okazała się bronią tak potężną, iż Hieron wieszczył rychły koniec wspaniałej ery wojowników i początek ponurej ery inżynierów”.

Z podobnymi obawami przyjmowano pojawienie się prochu strzelniczego, który miał zwiastować upadek wszelkich cnót rycerskich. Broń palna pozwalała bowiem na zabicie wroga z dużej odległości, bez konieczności patrzenia mu w twarz, bez kontaktu cielesnego. Słowem: użycie arkebuza na polu bitwy było zwykłym tchórzostwem, nie zaś oznaką postępu.

Jak zatem nazwać pilota predatora, który wprawdzie jest w stanie zajrzeć swej ofierze w oczy, lecz nigdy nie pozna smaku i zapachu prawdziwej bitwy? Peter W. Singer przytacza słowa pewnego amerykańskiego komandosa, który walczył w Iraku: „Facet najpierw lata dronem w bazie Nellis, a po południu odbiera swojego synka z treningu piłkarskiego. To trochę dziwne, prawda? Czy ten pilot uczestniczy w wojnie? Moim zdaniem nie. Nawet Abu Musab al Zarkawi, przywódca al Kaidy w Iraku (Amerykanie zabili go w 2006 roku za pomocą dwóch naprowadzanych laserowo bomb), miał jaja i ryzykował własne życie, prowadząc swoich ludzi do walki”.

Można się łatwo domyślić, co o operatorach dronów mówią ci, którzy latają prawdziwymi myśliwcami. Tylko piloci śmigłowców są zadowoleni, bo przestali być „ostatnim ścierwem” w nieoficjalnym rankingu sił powietrznych USA. Jednocześnie wielu „prawdziwych” pilotów nigdy nie wykonało żadnej misji bojowej i nie wystrzeliło ani jednego pocisku w kierunku wroga. A operatorzy wprawdzie latają tylko na niby, ale zabijają naprawdę.

Dla islamskich terrorystów bezzałogowe samoloty są niczym anioły śmierci. Wielu z tych nieszczęśników odeszło do Allaha, nie mając nawet świadomości, że w ich kierunku zmierza jakiś pocisk. Predatory pojawiają się znienacka, nie wiadomo skąd, w mgnieniu oka siejąc pożogę. A jednak nie budzą u terrorystów podziwu i uznania dla klasy przeciwnika, lecz zwykłą pogardę. Im więcej tego typu ataków, tym bardziej Amerykanie są postrzegani jako mięczaki. Zwykli tchórze, którzy dawno zatracili swoją męskość i boją się stanąć twarzą w twarz z adwersarzem na ubitej ziemi. Z jednej strony mamy pachnącego old spice’em pana z dżojstikiem i ze zdjęciem uśmiechniętej rodziny na biurku, a z drugiej 20-latka, dla którego najwyższym aktem odwagi jest wysadzenie się na targowisku w Peszawarze.

Reelekcja, głupcze!

Whatever happens, we have got

The Maxim gun, and they have not

Jakież złe rzeczy nas czekają

Gdy mamy maxima, a oni nie mają

… pisał poeta Hillaire Bloc, opisując bitwę pod sudańskim Omdurmanem, w której brytyjski korpus ekspedycyjny dowodzony przez lorda Kitchenera rozbił w puch armię Mahdiego.

Uwspółcześniona wersja wierszyka mogłaby brzmieć tak:

Whatever happens, we have got

the Predator, and they have not

Sir Hiram Maxim, Amerykanin z brytyjskim paszportem, zasłynął w historii dwoma wynalazkami: karabinu maszynowego i pułapki na myszy. Oba okazały się niezwykle skutecznymi narzędziami do zabijania.

Karabin Maxima był predatorem przełomu XIX i XX wieku. W bitwie pod Omdurmanem 44 maximy „czyniły swą powinność z wielkim hałasem i z wielką brutalnością, pozostawiając podziurawione i powykrzywiane ciała przeciwników na ogromych połaciach ziemi” – pisze historyk wojskowości Max Boot w swojej książce „War Made New”. W 1893 r. Cecil Rhodes zmiażdżył powstanie plemienia Matabele w południowej Afryce za pomocą pięciu maximów. Tubylcy byli zdezorientowani i mówili o karabinach, które „wypluwały z siebie kule, tak jak czasami niebo pluje gradem”. W jednej z potyczek Brytyjczycy stracili czterech żołnierzy, podczas gdy Matabele 3,5 tysiąca wojowników.

Konsekwencje każdego technologicznego przełomu w dziejach wojen były podobne: kto posiadał nowocześniejszą broń, zadawał dużo większe straty wrogowi, ale jednocześnie znacząco ograniczał własne. Podczas wojny w Zatoce w latach 1990 – 1991 Amerykanie, po raz pierwszy stosujący na masową skalę pociski Tomahawk, stracili w boju zaledwie 148 żołnierzy. Irakijczycy: od 20 do 35 tysięcy. Osiem lat później, w trakcie wojny o Kosowo, Stany Zjednoczone były wręcz krytykowane za to, że ich maszyny bombardują serbskie obiekty z bardzo dużych wysokości. Z jednej strony Amerykanie chronili swoich pilotów przed ogniem baterii przeciwlotniczych, z drugiej narażali na niebezpieczeństwo niewinnych cywilów – im większy pułap, tym mniejsza precyzja ataku.

Każdy nowy gadżet jest sprzymierzeńcem frontowego żołnierza. Może być jednak także błogosławieństwem dla polityka, który, dowodząc operacją zbrojną, musi dbać o słupki poparcia społecznego.

Dlatego od początku kadencji Baracka Obamy częstotliwość misji dronów zwiększyła się w porównaniu z czasem prezydentury George’a W. Busha. Im więcej terrorystów „wyeliminowanych” za pomocą bezzałogowych samolotów, tym mniej trumien spowitych gwieździstym sztandarem, wracających na amerykańską ziemię. Im więcej predatorów, tym większe szanse na reelekcję. W czasach królowej Wiktorii maxim był symbolem potęgi Albionu i sposobem na szybki podbój sporych obszarów Afryki i Azji. W czasach prezydenta Obamy predator może być elementem przesądzającym o wyniku kolejnych wyborów.

[srodtytul]Plan rabowania złota [/srodtytul]

Konflikty zbrojne zawsze wpływały na kariery polityków, jednak nigdy w historii politycy nie mieli tak ogromnego wpływu na przebieg wojny jak dziś.

„Obama’s Wars”, książka Boba

Woodwarda, słynnego reportera „Washington Post”, opowiada o zakulisowych, długich i żmudnych rozmowach na temat wojny w Afganistanie, prowadzonych w gronie najważniejszych osób w państwie. Przede wszystkim jednak książka ta jest znakomitą analizą stosunków panujących między elitą polityków a wojskowym establishmentem w USA. Generałowie nie mogą pogodzić się z faktem, iż tracą kontrolę nad „swoją” wojną. Że najważniejsze decyzje nie są podejmowane w sztabie, lecz w Gabinecie Owalnym albo

– co gorsza – przy biurku jednego z doradców prezydenta. Owszem, dowódcy mają do dyspozycji coraz doskonalsze zabawki, ale w coraz mniejszym stopniu decydują o ich użyciu. Nic dziwnego, że od czasu do czasu wybuchają złością, tak jak gen. Stanley McChrystal w słynnym wywiadzie dla „Rolling Stone”, w którym pozwolił sobie na bardzo nieparlamentarne słowa wobec politycznych przełożonych.

Francis Drake, pierwszy korsarz Jej Królewskiej Mości, nie dostawał od Elżbiety I instrukcji dotyczących rabowania hiszpańskich statków wiozących złoto z Nowego Świata. Miał za zadanie rabować – i tyle. Lord Kitchener, zwycięzca spod Omdurmanu, także cieszył się dużą swobodą: królowa Wiktoria nie mówiła mu, ile pułków ma rzucić do walki, ile maximów użyć i ile ma czasu na pokonanie rebeliantów. Ostatnim wybitnym dowódcą, który miał poczucie (i potrzebę) samodzielności na polu walki, był amerykański generał Douglas McArthur. Gdy jednak podczas wojny koreańskiej zaczął domagać się użycia broni jądrowej przeciwko Chinom i skrytykował politykę prezydenta Trumana, został zdymisjonowany – mimo wielu zasług i szacunku, jakim cieszył się w społeczeństwie. Podczas pierwszej wojny w zatoce gen. Norman Schwarzkopf miał wielką ochotę na triumfalny wjazd do Bagdadu, ale polityczne kalkulacje George’a Busha seniora przesądziły o tym, iż Saddam Husajn rządził Irakiem przez kolejnych 12 lat.

Wreszcie dwa najświeższe przykłady. Pod koniec marca br. północnokoreańska torpeda posłała na dno południowokoreańską korwetę Cheonan. Zginęło 46 marynarzy. Osiem miesięcy później artyleria Korei Północnej ostrzelała wyspę Yeongpyeong, zabijając dwóch żołnierzy i dwóch cywili. Jedyną odpowiedzią Seulu na te dwa akty agresji były ćwiczenia floty oraz odpalenie lampek na gigantycznej choince w strefie zdemilitaryzowanej. Prezydent Lee Mjung-bak nie zdecydował się na odwet tylko ze względów politycznych, choć wielu południowokoreańskich generałów zapewne z przyjemnością dałoby łupnia Kim Dzong Ilowi.

Także z powodów politycznych izraelskie samoloty nie zbombardowały dotąd irańskich instalacji atomowych. Plany takiej operacji są przygotowane od dawna, a samoloty z gwiazdą Dawida mogą wystartować w każdej chwili (blisko 30 lat temu Izraelczycy przeprowadzili zresztą podobną akcję, zrzucając bomby na ośrodek badań nuklearnych w irackim Osiraku). Pod względem militarnym byłby to klasyczny i w pełni usprawiedliwiony, atak prewencyjny – przeciwko państwu, które od lat zapowiada wymazanie Izraela z mapy świata. Pod względem politycznym jednak byłby to krok niezwykle ryzykowny.

[srodtytul]Głos człowieka[/srodtytul]

Wkroczyliśmy w erę wojen prowadzonych przez polityków korzystających całymi garściami z naukowych odkryć i w coraz mniejszym stopniu słuchających generałów.

Gdyby o przyszłości armii, floty i sił powietrznych decydowali wyłącznie wojskowi, bezzałogowce występowałyby głównie w filmach science fiction. Wszak każdy predator jest śmiertelnym zagrożeniem nie tylko dla terrorysty z al Kaidy, lecz także dla „prawdziwych” pilotów amerykańskich sił powietrznych. Jeśli – jak przewiduje wielu ekspertów – F-35, myśliwiec najnowszej generacji koncernu Lockheed Martin, będzie ostatnim samolotem bojowym pilotowanym przez człowieka, to kiedy doczekamy się ostatniego czołgu z czołgistami w środku? Ostatniego okrętu podwodnego z prawdziwą załogą? Kiedy na polu bitwy pojawi się pierwszy pluton złożony wyłącznie z robotów?

Wcześniej, niż nam się wydaje. Co wcale nie oznacza, że państwo, które jako pierwsze będzie gotowe do prowadzenia wojny wyłącznie za pomocą komputerów, mające pewność, iż nigdy nie poniesie żadnych strat w ludziach, stanie się automatycznie niedoścignionym hegemonem.

W 2002 roku Pentagon zorganizował grę wojenną pod nazwą „Millenium Challenge”. Niebiescy (czyli Amerykanie) wysłali flotę wojenną w kierunku cieśniny Hormuz, szykując się do operacji przeciwko Czerwonym (czyli Irakowi). Czerwonymi dowodził generał piechoty morskiej Paul K. Van Riper, wówczas 65-letni weteran wojny w Wietnamie.

Ćwiczenia miały służyć m.in. przetestowaniu najnowszych rozwiązań w dziedzinie wojny elektronicznej. Skończyło się na gigantycznej kompromitacji Pentagonu. Van Riper najpierw przeprowadził prewencyjny ostrzał wrogich okrętów za pomocą pocisków ziemia-morze, a potem wysłał przeciwko Amerykanom flotyllę małych, zwinnych łodzi patrolowych. Niektóre dokonywały ataków samobójczych. Samoloty startowały z irackich lotnisk bez użycia komunikacji radiowej – jedynie za pomocą specjalnej sygnalizacji świetlnej. Rozkazy zaś nie były przesyłane drogą elektroniczną, lecz przewożone na linię frontu przez… motocyklistów.

Niebiescy doznali bolesnej i wstydliwej porażki. Nafaszerowane elektroniką systemy uzbrojenia przegrały z pomysłowością i odwagą.

Roboty są dokładne. Trafiają w cel dziesięć razy na dziesięć. Nie narzekają na mróz ani upał. Nie trzeba ich karmić ani leczyć. Ale nie wiedzą, co to przyjaźń, ojczyzna, poświęcenie, honor. I wciąż są głupsze od ludzi.

Krótko po wojnie w Iraku gen. Schwarzkopf został zaproszony do Francji na spotkanie z żołnierzami Legii Cudzoziemskiej. Został uhonorowany tytułem szeregowca Legii (jako jedyny Amerykanin w historii) i dostał od nich bilecik z jednym zdaniem: „Jeśli gdziekolwiek na świecie wpadnie pan w tarapaty, proszę zadzwonić pod ten numer – przybędziemy z pomocą”.

Schwarzkopf może być pewien, że usłyszy pod tym numerem głos prawdziwego człowieka.

Marek Magierowski, zastępca redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy