Mimo że dość niespodziewana, deklaracja ta spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem komentatorów. Dla wielu jest to widomy znak, że Benedykt XVI podąża śladami Jana Pawła II.
Sam przyjąłem tę informację z mieszanymi uczuciami. I to nie tylko dlatego, że nie bardzo wierzę w skuteczność tego typu inicjatyw. Że trudno mi przyjąć, by przedstawiciele religii – nie bardzo nawet wiadomo, o kogo tu do końca chodzi, a dość to egzotyczna i różnobarwna zbieranina wszelkiej maści kapłanów, magów, czarowników, rabinów, wróży, mułłów, księży, pastorów, mnichów i działaczy – mieli realny wpływ na pokój światowy. Nie spodziewam się, by w Asyżu pojawili się przywódcy Korei Północnej, Chin, bo żadnej religii nie wyznają. Nie przybędą tam też, mniemam, wysłannicy Osamy bin Ladena, a nawet prezydenta Iranu. Jak przed 25 laty pojawią się tam ludzie dobrej woli i słabej mocy. Ale dobrze, może to nie najważniejszy zarzut. W końcu niejedyne to zebranie, które nie zmieni rzeczywistości. Gorzej, że takie formy dialogu międzyreligijnego przyczyniają się do powstawania fałszywych, lukrowanych obrazów rzeczywistości. Słuchając religijno-pokojowego pustosłowia zwykły widz łacno zapomina o niewesołym losie chrześcijan.
Powtarzam jednak, moje wątpliwości wynikają nie tylko z braku wiary w praktyczne skutki Asyżu. Po prostu wspólne modły w 1986 roku wydają mi się, nic nie jestem w stanie na to poradzić, najbardziej kontrowersyjną częścią dziedzictwa polskiego papieża. Dlaczego?
Jest mowa słów i mowa gestów. Zgodnie z tą drugą spotkanie przywódców różnych religii wyraża uznanie dla ich równości i równości ich nauk. Innymi słowy, organizując takie wspólne modły o pokój, Kościół sam relatywizuje swój przekaz. Tak jakby dawał znak, że rezygnuje z roszczenia do pełnego i powszechnego wyrażania prawdy religijnej. I jakkolwiek by temu zaprzeczano i jakkolwiek by twierdzono, że tu chodzi tylko o gesty, które nie zmieniają posłania, mnie to nie przekonuje. Jaki sens ma bowiem, pytam, wykonywanie gestów, które podważają treść?
I rzecz druga, nie mniej istotna. W całej historycznej pamięci Kościoła tego typu spotkania międzyreligijne traktowane były, mówiąc eufemistycznie, z podejrzliwością. Udziału w nich wielokrotnie zakazywali wcześniejsi papieże. Zastanawiam się zatem, na mocy jakiego autorytetu owa wiekowa tradycja zostaje uchylona. I czy autorytet, który swe uzasadnienie czerpie z tradycji, znosząc ją, może nadal oczekiwać posłuchu? Nie wiem.