Ubrania mężczyzn przesycone były olejem silnikowym, wiatrem, tytoniem. Od kobiet czuć było oborę, krowie mleko, coś przyjemnego, jak z niemowlęctwa. Polska wieś. Dzieliło mnie z nią wszystko i równocześnie łączyło bardzo wiele. Elementem tego paradoksu była historyczna symbioza części mojej rodziny z wsią, pełna sekretów i niuansów, które trudno oddać czy objaśnić, jeśli się nie dotknęło tamtego świata.
Polskie ziemiaństwo, zanim stało się inteligencją lub zostało wyzute z własnej cywilizacji przez rewolucję, dzieliło tę samą pasję co chłopi – ziemię. Odnajdywali się w tym wspólnie, mimo dramatycznych różnic, czasami wybuchającej z nagła wrogości. Kochaliśmy ziemię tak samo i wszystko, co z nią było związane. Dzieliliśmy ten sam strach przed nieobliczalnością natury, ale i tę samą nieufność wobec siebie, wieczną grę w blisko – daleko.
Nikt już nie wspomina kodeksu dobrze znanego całym pokoleniom ziemian, aby nie darowywać najmniejszej przewiny, najmniejszego uchybienia, drobnej kradzieży – tylko lać w pysk od razu, jak trzeba to własną ręką, a najlepiej ciężkim kułakiem karbowego, bo inaczej zginiesz, zatracisz siebie i majątek w dżungli ludzkiej zawiści. Te przykazania przeplatane były nakazami życia w symbiozie – obowiązkowy worek siewnego ziarna dla pogorzelców, panie z dworu prowadzące szkółki dla dzieci, pomoc w nieszczęściu i chorobie. Połączenie kija i serdeczności, obydwa narzędzia nieświadomie stosowane w tym samym celu: utrzymania status quo – my mamy ziemię, oni ochłapy.
[srodtytul]Nieskrępowane pokolenia [/srodtytul]
Ale kiedy byłem mały i patrzyłem w pełni komunistycznego lata na naszych sąsiadów, widziałem tylko niezależne byty, fascynujące przez odmienność, ale osobne w tym sensie, że równe mnie czy moim krewnym. Wtedy, te trzydzieści, czterdzieści lat temu, nas już nie było, staliśmy się marginesem ich świata, zdetronizowanymi resztkami. Sycili się tą swoją ziemią, pojawiły się traktory, kombajny, państwo komunistyczne wsparło wieś hojnie udostępniając sprzęt, powszechną oświatę czy w końcu renty. I możliwość wyboru – ucieczki stąd, by zdobywać pieniądze bez pękających wieczorem z bólu krzyży, na poły zwierzęcego znoju. A najlepiej i mieć ziemię, i pracować w mieście, „na zakładzie”, dorabiając i żyjąc lżej, niż przywiązani wyłącznie do roli rodzice. Coraz więcej ich wyjeżdżało, młodzi po przyfabrycznych zawodówkach znajdywali robotę, niektórzy szli na studia, w końcu mieli ten swój nowy wyśniony świat: klitki w blokach, samochód i dzieci w miejskim środowisku.
Tak, wiadomo – istotą komunistycznego świata, sprawcy tej rewolucji była i przemoc, i ludzka podłość, a nade wszystko kłamstwo – żadne zmiany demograficzne ani społeczne tego nie przekreślają, nie unieważniają. Beneficjenci nowego ustroju w końcu tego także doświadczyli. Ale kilkadziesiąt lat temu kolejne fale płynęły z polskiej wsi jedna za drugą, zabierając za sobą wiarę i chłopską zgrubność, której w odróżnieniu od wiary starali się pozbyć jak liszaju, poczucie zostawionej za sobą wielowiekowej krzywdy, którą chcieli zapomnieć jak najszybciej. Zostawali starzy, „babcia i dziadek”, trochę wstyd, że oni ciągle tam żyją, jakby się nic nie zmieniło, przynajmniej dzieci mają gdzie pojechać w wakacje.