Cena zmagania

Liderzy „Tygodnika Powszechnego” zapewne popełniali błędy, choć raczej polityczne niż moralne. Z pewnością warto o tym pisać, bo to historia wielce pouczająca. Jednakże perspektywa przyjęta przez Romana Graczyka nie pozwala dostrzec, jak dalece obcym i dziwnym ciałem w systemie było to środowisko oraz jego instytucje

Publikacja: 05.03.2011 00:01

Cena zmagania

Foto: ROL

Red

Przed kilku laty ówczesne szefostwo „Tygodnika Powszechnego" zwróciło się do IPN z wnioskiem o opracowanie pokazujące na podstawie dostępnych źródeł historycznych sytuację środowiska „Tygodnika Powszechnego" i Znaku oraz jego instytucji w PRL. Miało ono przedstawić stosunek ówczesnej władzy, czyli rozmaitych agend partyjno-rządowych do tego środowiska, a także jego odbiór społeczny. Chodziło zatem o szeroko zakrojone studium oparte na dokumentach PZPR, Urzędu ds. Wyznań, UKPPiW (cenzury), rad narodowych, na artykułach w prasie partyjnej a także – last not least – dokumentach służb milicyjnych i tzw. organów bezpieczeństwa.

IPN przyjął takie zamówienie, powstał nawet zespół autorów, lecz z jakichś przyczyn – zapewne z racji zmiany priorytetów badawczych – instytut nie podjął jego realizacji. Powstał natomiast program pod hasłem „Aparat represji wobec środowiska dziennikarskiego 1945 – 1990", którego część stanowi praca Graczyka. Ostatecznie po kilku latach otrzymaliśmy dzieło będące mimo znacznej objętości tylko fragmentem pierwotnego zamierzenia, oparte niemal wyłącznie na jednym rodzaju źródeł, mianowicie na zachowanej fragmentarycznej dokumentacji UB i SB. Dlatego też, gdy autor pisze w konkluzji: „opisałem zmagania TP z naporem komunistycznej władzy" – należy to stwierdzenie opatrzyć zasadniczym zastrzeżeniem. Autor opisał bardzo obszernie i niezmiernie szczegółowo – choć zarazem bardzo wybiórczo – problem budowania sieci agentów lub innego typu „współpracowników" w środowisku TP i na jego obrzeżach, dokonując klasyfikacji (pozyskania nieudane, udane, przypadki szczególne) i budując pewną ilość hipotez na temat rzekomej manipulacji środowiskiem i jego neutralizacji.

Temu jest poświęcona większa część książki. Dwa pierwsze rozdziały przedstawiają natomiast autorską wizję sytuacji środowiska „Tygodnika Powszechnego" w PRL i mają charakter znacznie bardziej ogólny, lecz i one nie sięgają do źródeł innych niż archiwa służb. Rzeczywisty opis „zmagań z naporem komunistycznej władzy" musiałby znacznie poszerzyć bazę źródłową, a także pokazać rolę intelektualną i polityczną środowiska „TP" w PRL, która była zasadniczym czynnikiem tych zmagań oraz ich zwycięskim efektem.

Tymczasem autor w konkluzji wyrzeka się takich ambicji, stwierdzając, że nie pisze książki o „ogólnej roli", tylko o inwigilacji. A jednak w tych pierwszych rozdziałach formułuje mocne tezy dotyczące „ogólnej roli". Albo zatem popada w sprzeczność, albo nadaje archiwom UB i kwestii inwigilacji status do tego stopnia uprzywilejowany, że wszystkie inne źródła i problemy dotyczące zmagań z komunistyczną władzą i jej wyników tracą w jego oczach znaczenie.

Graczyk pomija całkowicie zasadniczy dla opisu owych zmagań okres 1945 – 1953 (do odebrania „Tygodnika" właścicielom i likwidacji miesięcznika „Znak") i lata do przełomu październikowego, gdy środowisko to istniało pozbawione swoich instytucji. Nie znalazł dostatecznej ilości kwitów w archiwach UB dotyczących tego czasu. Zajmuje się więc latami od 1956 do 1976 (czyli do końca działania Koła Poselskiego Znak w Sejmie, w kształcie uznawanym przez środowisko) i drugim okresem – do końca PRL.

 

 

Dotychczasowe opracowania dotyczące „TP" i Znaku miały charakter apologetyczny – twierdzi Graczyk. Tymczasem „prawdziwa historia jest bardziej złożona", zatem domaga się rewizji. Zgodnie z tą demistyfikatorską ambicją wspomniana wyżej teza ogólna brzmi tak, że „TP"/Znak w okresie 1956 – 1976 był w istocie „częścią systemu" (i owszem, trochę nietypową, zabiegającą o zachowanie pewnych granic autonomii), natomiast po 1976 r. stopniowo stawał się coraz bardziej opozycyjny. Niezależnie od zastrzeżeń Graczyka – nieuprzedzony czytelnik nie dowie się z tego rozdziału, czy i czym różniło się stanowisko „TP"/Znaku od PAX, który przecież także miał pewien obszar autonomii. Narzuca się wniosek, że oba te środowiska były elementami i narzędziami systemu bez istotnych różnic jakościowych.

Broniąc swej z góry przyjętej tezy, Graczyk nie próbuje zrozumieć zasad polityki ugodowej czy też „realistycznej", której ciekawą i jedyną do pewnego stopnia udaną polską XX-wieczną wersją był tzw. neopozytywizm Stommy i Kisielewskiego. To stanowisko zostało przyjęte jako pewien zespół zasad praktyki politycznej w warunkach reżimu „o ambicjach totalitarnych", lecz nie w pełni totalitarnego – jak słusznie określa Graczyk system postalinowski.

W tym ujęciu „akceptacja" systemu oznaczała, po pierwsze, że dla tej władzy nie ma na danym etapie wyobrażalnej lepszej alternatywy (a jest gorsza), po wtóre – że ta władza gwarantuje elementarny, a nieoczywisty wymóg polskiej racji stanu, jakim jest osobny byt polityczny Polski w „piastowskich" granicach, i dopuszcza pewne minimum swobód (Kościół, ograniczona inicjatywa prywatna i rolnictwo) i, po trzecie, że system, który raz okazał się zdolny do zmiany na lepsze, może się dalej zmieniać, a zatem należy dostępnymi środkami zabiegać o takie zmiany wyrażające się w demokratyzacji i wzroście społecznego upodmiotowienia w jego różnych formach. Należy więc wciskać nogę między drzwi, poszerzać wąską szczelinę wolności i realizować ją  w dziedzinach kluczowych dla narodowego przetrwania, zwłaszcza w kulturze i religii.

Inaczej mówiąc: władza nie jest w stanie pokonać społeczeństwa, wtłaczając je w ideologiczny model, zbytnia gorliwość w tym zakresie doprowadzi do kryzysu i zagrozi samej władzy. Zadaniem kręgu „Tygodnika" jest perswadowanie tego władzom i zarazem rozbudowywanie obszarów wolności. Taka „akceptacja" znaczy coś bardzo szczególnego i odmiennego od tego, co wyłania się z obrazu naszkicowanego przez Graczyka.

Szczególnie fałszywie brzmi teza o „akcesie do języka komunistów". Właśnie jedną z zasad przestrzeganych ze znaczną starannością przez politycznych liderów Znaku było nieposługiwanie się komunistycznym czy ideologicznym językiem, nawet w tekstach, w których wystawiano władzy pozytywne oceny. Realizm musi stać na gruncie rzeczywistości, „widzieć prawdę bez żadnych zaciemnień, bez żadnej fikcji pragmatycznej" – pisał Stanisław Stomma. Ta rzeczywistość to także branie pod uwagę nastrojów społecznych, a wśród nich powszechnej w latach 60. i 70. mimo kryzysów zgody na PRL. To prawda, że w drukowanych w tych latach artykułach z okazji kolejnych rocznic PRL akceptacja dla osiągnięć PRL bywała w „TP" wyrażana. Jednak ówczesny czytelnik potrafił tamte daniny czytać tak, by między wierszami znajdować słuszne postulaty i zarys pożądanych kierunków zmian. Zresztą teksty te – jedyne, jakie Graczyk cytuje! – stanowiły ułamek procentu treści „Tygodnika" i dla większości czytelników były bez znaczenia.

Polityka ugodowa stale porusza się po granicy kompromisów i wymaga – na co szczególny nacisk kładł zwłaszcza Stanisław Stomma – jasnej wizji imponderabiliów i świadomości tejże granicy tam, gdzie ona jest wyznaczona już nie przez rozum polityczny, ale przez elementarny i nienaruszalny wymóg moralny. Nie chcę twierdzić, że w 100 procentach i zawsze udało się liderom „TP" i Znaku tej granicy nie przekroczyć, zapewne popełniali błędy, choć raczej polityczne niż moralne. Z pewnością można i warto o tym pisać, bo to historia wielce pouczająca. Jednakże perspektywa przyjęta przez Graczyka nie pozwala dostrzec, jak dalece obcym i dziwnym ciałem w systemie było środowisko oraz instytucje: „TP", Znak, KIK. A to właśnie jest ciekawe: to, że – jak mówiono nie tylko w Polsce – „Tygodnik" i jego krąg był jedynym takim zjawiskiem na obszarze pomiędzy Łabą i Władywostokiem.

Dlatego jest rzeczą całkowicie naturalną (a nie wynikającą z apologetycznej gorliwości, jak sądzi Graczyk), że w pamięci zbiorowej – jeśli chodzi o gesty wprost polityczne – pozostały przede wszystkim m.in. podpis Turowicza pod Listem 34, interpelacja z 1968 r., Mazowieckiego usiłowania stworzenia komisji badającej wypadki na Wybrzeżu w 1970 r. czy samotne wstrzymanie się Stommy od głosowania nad zmianami w konstytucji w 1976, nie zaś np. jałowe i rozpaczliwe kompromisy, które doprowadziły do utraty koła poselskiego.

Być może koło Znak powinno wyjść z Sejmu w 1968 r. po słynnej interpelacji w obronie studentów i antyznakowej dintojrze rozpętanej w ówczesnym Sejmie. Rok 1968 jest bodaj wyraźniejszą cezurą historyczną dla środowiska niż 1976, stanowi bowiem ostateczny koniec nadziei związanych z Gomułką i Październikiem. Ale nawet tamte kompromisy i pozostanie w Sejmie – przy odrobinie dobrej woli – można potraktować jako felix culpa: gdyby nie one, gdyby zatem wcześniej znikło z Sejmu koło Znak albo Stanisław Stomma – nie byłoby komu wstrzymać się od głosu przy zmianie konstytucji, zbrakłoby nawet jednego sprawiedliwego, którego decyzja i gest miały przecież szeroki społeczny rezonans, choć należały do sfery polityki symbolicznej.

W gruncie rzeczy jednak autor powtarza błąd wielu historyków, przywiązując zbyt dużą wagę do działalności koła posłów. Z punktu widzenia środowiska pełniło ono – do czasu – przede wszystkim rolę parasola nad instytucjami Znaku („Tygodnikiem", miesięcznikiem, wydawnictwem, KIK), a społeczny oddźwięk miały nie wystąpienia posłów, ale publikacje w „Tygodniku" i Znaku.

 

 

Inny błąd popełnia Roman Graczyk, identyfikując lewicowy dyskurs niektórych autorów czy nawet liderów „TP" (m.in. Jerzego Turowicza) z koncesjami ideologicznymi na rzecz komunizmu. Ucho i oko ówczesnego inteligenckiego czytelnika doskonale potrafiło rozróżnić autentyczną lewicową wrażliwość pewnych autorów – nierzadko wywodzącą się z ich przedwojennej formacji – od ideologicznej nowomowy. Co więcej, jak wiemy z późniejszej historii, to właśnie w społecznie lewicowych ideach i języku zawarty był materiał wybuchowy, który od strony KOR, „Solidarności" i społecznego nauczania Kościoła został skutecznie podłożony pod ideologiczną budowlę. Liberalizm – z całym szacunkiem – wszedł już na oczyszczone pole.

Usiłując pokazać „TP"/Znak jako część składową systemu, Graczyk wiele uwagi poświęca znanemu epizodowi związanemu z tzw. memoriałem Stommy, który znalazł się w Watykanie w 1964 r. i w niejasnych okolicznościach przedostał się do publicznej wiadomości, a postulował – wbrew stanowisku prymasa – nawiązanie stosunków dyplomatycznych pomiędzy Polską a Stolicą Apostolską. W całym tym epizodzie, do którego autor wielokrotnie powraca, a który istotnie wywołał wielki gniew kard. Wyszyńskiego, Graczyk pokazuje fałszywie środowisko „TP" jako grupę niemalże sabotażystów wobec prymasa, który heroicznie i samotnie bronił frontu w walce z komuną. W sposób szczególnie przykry autor daje jednoznacznie wiarę cytatom z ubeckich donosów eksponujących antyprymasowskie wypowiedzi niektórych członków środowiska Znaku. Że były zasadnicze różnice pomiędzy prymasem i Znakiem na tle stosunku do reform soborowych – jest rzeczą oczywistą. Że fatalnie się stało, iż rzeczony memoriał ujrzał światło dzienne – jest rzeczą niewątpliwą i nie jest wykluczone, że służby maczały w tym palce. Natomiast stosunek środowiska do prymasa jest pokazany w krzywym zwierciadle – właśnie ubeckich, bezkrytycznie potraktowanych papierów czy jednego cytatu z Kisielowego dziennika.

Przy całym krytycyzmie i napięciach prymas jednocześnie otoczony był w tym środowisku ogromnym szacunkiem, uważany był za wielkiego człowieka

– czasem nieznośnego, czasem błądzącego, ale zawsze wielkiego. Pamiętam, jak trudne były dla Turowicza czy Zawieyskiego okresy gorszych stosunków z prymasem. Jeśli zaś chodzi o meritum sporu memoriałowego – Graczyk zdaje się przyjmować, że Stomma wykonywał, może nie całkiem świadomie, dywersyjne zamówienie komunistów. Tymczasem szło o coś zupełnie innego. Prymas uważał – i być może miał rację – że tylko on jest w stanie radzić sobie z komunistami, którzy rozegrają i zmanipulują przedstawicieli Watykanu. Stomma uważał, że ustanowienie stosunków dyplomatycznych mogłoby oznaczać nową jakość, dodatkowe ważne narzędzie miękkiego nacisku na władze, dodatkowy wgląd – poprzez nuncjaturę – Rzymu i świata w polską rzeczywistość. I również miał poważne racje, a największym błędem była chęć konsultowania ich w Rzymie za plecami prymasa.

Swoją drogą szkoda, że Graczyk nie zadaje sobie pytania, jak to się stało, że w pewnym momencie prymas zaczął być przez władze uważany za osobę znacznie bardziej umiarkowaną i spolegliwą niż niejaki kardynał Wojtyła, początkowo typowany przez komunistów na konkurenta i przeciwwagę wobec prymasa, a od połowy lat 70. – traktowany jako główne zagrożenie. A tenże Wojtyła pozostawał w bardzo intensywnym przecież kontakcie i dialogu ze środowiskiem „TP"/Znaku, i to dalece nie tylko w kwestiach teologicznych.

Jednym słowem „Tygodnik" zwłaszcza w okresie 1956 – 1976 Graczykowi się nie podoba. Problem w tym, że taki „Tygodnik", jaki zyskałby uznanie Graczyka – opozycyjny, demonstracyjnie antysystemowy – istnieć by nie mógł. (Notabene nawet prymas Wyszyński w często cytowanej twardej rozmowie z Gomułką z kwietnia 1963 r. zaprzecza, jakoby mu się ustrój nie podobał). Często spotykam się z pytaniem, dlaczego książka Graczyka nie ukazała się w Znaku. Otóż trudno byłoby drukować w Znaku książkę traktującą tenże Znak i „Tygodnik" jako „część systemu" i zarazem uważając taką perspektywę na przeszłość własnego środowiska za głęboko fałszywą.

 

 

Ale w następnych częściach – w obszernych opisach inwigilacji, gier operacyjnych, agentów, podchodów, w cytatach z donosów itp. – również wiele spraw budzi zasadnicze wątpliwości. Pierwsza odnosi się do kwestii wyżej wspomnianych: jeśli „TP"/Znak były w gruncie rzeczy „częścią systemu", jeśli go tak skutecznie legitymizowały – to skąd takie zaangażowanie w infiltrację tego środowiska?

Kolejna – to kwestia metody. Książka zawiera interesujący rozdział metodologiczny o specyfice akt SB, lecz samemu Graczykowi niezbyt udaje się zastosować do własnych zasad. Np. Sabinę Kaczmarską, sekretarkę w „TP" i autorkę wielu donosów (może z racji osobistej z nią znajomości), traktuje jako źródło nieposzlakowane, które „po prostu relacjonuje" nastroje i poglądy. Tymczasem z każdego niemal zdania przebija tam resentyment, a także chęć znalezienia tego, na czym zależy esbekom: różnic stanowisk, sporów, tych wszystkich elementów, na których zaczepić można działania dezintegracyjne. Opisując różnych donosicieli, Graczyk słabo lokalizuje ich w środowisku. Niektóre z opisywanych postaci (Nowak, Smorczewski-Tarnowski) znane były z mitomanii, miały charakter kabaretowy i nie będąc traktowane poważnie – nie mogły być agentami wpływu. Przez KIK przewijały się setki osób, wiadomo było, że są wśród nich także donosiciele. Opisane przez Graczyka postacie z tego kręgu nie miały żadnego znaczenia ani wpływu na decyzje podejmowane przez szefostwo środowiska. Tym bardziej że i tak działano w przekonaniu, że podsłuchy są wszędzie i poza rzadkimi sytuacjami, kiedy podejmowano szczególne środki ostrożności – nie ma niczego do ukrycia.

Pośrednio zresztą książka tego dowodzi. Poza zbieraniem informacji sukcesy SB wydają się znikome. Najbardziej spektakularna hipoteza Graczyka dotyczy wpływu SB na przyjęcie dymisji Bohdana Cywińskiego z funkcji redaktora naczelnego miesięcznika „Znak", po jego przystąpieniu do głodówki w kościele św. Marcina w 1977 r. Nie należałem wówczas do grona decydującego o czymkolwiek, dopiero od niespełna roku pracowałem w Znaku, pamiętam jednak dobrze, że dwie przyczyny złożyły się na przyjęcie dymisji – i obie były niezależne od ewentualnych działań ubeckich.

Po pierwsze – odważna decyzja Cywińskiego wzięcia udziału w głodówce wykraczała wówczas zdecydowanie poza granice przyjętych w Krakowie jako dopuszczalne, ze względu na bezpieczeństwo instytucji, zachowań opozycyjnych. To w Warszawie Tadeusz Mazowiecki, Bohdan Cywiński, Henryk Wujec i inne osoby z kręgu KIK i „Więzi" przecierały szlak bliskich i otwartych kontaktów z KOR i innymi środowiskami opozycyjnymi. Ponadto Bohdan Cywiński – zdaniem krakowskich liderów – podjął tę decyzję samodzielnie, stawiając ich przed faktem dokonanym. Dlatego dymisja została przyjęta niezależnie od jakichkolwiek działań SB.

W opisach agentów i tych, co się oparli, a także „przypadków osobnych" autor imponuje – mówię to bez ironii – drobiazgowością roboty i zmysłem detektywistycznym w zestawianiu często dalece wybrakowanych strzępów dokumentacji. Mimo to nie da się zaakceptować jego mocnych konkluzji opartych na „słabych hipotezach". W książce aż roi się od sformułowań, takich jak: „możemy się domyślać, że...", „możemy przyjąć jako niemal pewne...", „analiza zapisów zdaje się wskazywać na...", „pozwala to postawić hipotezę...", „z dużym prawdopodobieństwem był on źródłem..." itd. itp. Jednym słowem, w wielu miejscach proces ma charakter poszlakowy, choć wnioski każdorazowo padają twarde: współpraca albo odmowa.

 

 

I tu dochodzę do ostatniej części, w której Graczyk opisuje kontakty z SB kilkorga liderów środowiska: Mieczysława Pszona, Stefana Wilkanowicza, Haliny Bortnowskiej, Marka Skwarnickiego. Jest rzeczą niewątpliwą, że w latach 60., 70. a – z wyjątkiem Bortnowskiej – również w 80. te osoby prowadziły rozmowy z oficerami SB. Takie rozmowy prowadziły również inne osoby, o których Graczyk nie pisze – a było to wiadomą wszystkim przykrą koniecznością, spoczywającą właśnie na liderach. Graczyk ma pretensję, że o tym nie wiedział, sądził bowiem, że tylko Pszon i Kozłowski są „upełnomocnieni" do rozmów z SB. Nie wiem, dlaczego młodzi redaktorzy – a takim był w latach 80. Graczyk – mieliby być wtajemniczani we wszystkie trudne kontakty starszyzny. Co do mnie, pamiętam rozważania w redakcji miesięcznika „Znak" dotyczące następstwa na stanowisku redaktora naczelnego po Bohdanie Cywińskim, w których istotnym kryterium była umiejętność rozmów ze służbami. Stefana Wilkanowicza uznano wówczas za osobę, która znakomicie umie sprostać takiemu wyzwaniu.

Sam fakt długotrwałych i powtarzanych rozmów Graczyk kwalifikuje jednoznacznie słowem „współpraca". Uzasadnia to z pomocą własnej klasyfikacji wątków tych rozmów: „informacje o środowisku, objaśnianie świata, rozmowy polityczne". Stawia tezę, że „bronią się" tylko rozmowy polityczne, i to dopiero po 1986 r., kiedy wyżsi przedstawiciele służb (Kiszczak) zaczęli odgrywać istotną rolę we władzach partyjno-rządowych. Reszta to „współpraca".

Graczykowa klasyfikacja tych wątków jest arbitralna i wszystkie trzy można z równym powodzeniem zakwalifikować jako rozmowy „polityczne". Informacja o poglądach w środowisku (oczywiście odpowiednio wyselekcjonowana i podana), a także uwagi o charakterze analitycznym na temat spraw dajmy na to niemieckich, stanowiły oczywiście niezbędne tło i uzupełnienie treści perswazyjnych.

Czy rozmowy takie miały sens dopiero po 1986 r.? Z pewnością nie takie było przekonanie liderów środowiska. Pamiętam Kisiela na jednym ze spotkań prywatnych z końcem lat 70., który twierdził, że najlepiej byłoby mieć telefon do szefa KGB – bo tam się decyduje prawdziwa polityka. Rządzą tak naprawdę służby, które stoją na gruncie rzeczywistości. Partia i rząd tkwią w oparach ideologii i są instrumentami fasadowymi i pomocniczymi rzeczywistej władzy. Oczywiście była w tym typowa Kisielewska szarża, ale będąca wyrazem autentycznego przekonania.

Rozmawiając z oficerami UB czy SB, miało się szansę – wedle tego mniemania – przekazać pewien komunikat instancjom faktycznie decydującym w sprawach politycznych. Inną kwestią jest, ile w tym było iluzji, w jakiej mierze ów komunikat pozostawał na poziomie czysto operacyjnym i służby wydobywały z niego głównie elementy przydatne do działań dezintegracyjnych. Jednak jak wynika nawet z omawianej książki, rozmaite komunikaty wędrowały wyżej, choć nie dowiadujemy się, jak wysoko. Z tego punktu widzenia zarówno wyselekcjonowane in-formacje o poglądach w środo-wisku, jak i opinie na temat sytuacji wewnętrznej czy międzynarodowej, a wreszcie elementy perswazyjne miały ten sam dokładnie cel i były elementami „rozmowy politycznej".

Roman Graczyk przeprowadził będące elementem jego śledztwa rozmowy z trojgiem swoich bohaterów, spośród których dwie osoby wycofały te rozmowy z druku, ponieważ autor (jak pisze – „ze względów zasadniczych") – odmówił im wglądu w całość książki i w swoje konkluzje. Trudno mi pojąć owe „względy zasadnicze". Przeciwnie: autor powinien dążyć za wszelką cenę do zapoznania swych bohaterów z całością materiału i z konkluzjami.

Dokonana przez dziennikarza czy historyka lustracja ma zawsze charakter sui generis procesu, w którym autor łączy funkcje śledczego, prokuratora, obrońcy, sędziego wydającego wyrok i ostatecznie wykonawcy wyroku – gdy książkę publikuje. Nie da się pogodzić tych wszystkich funkcji – empatia i życzliwość wobec opisywanych postaci nie są gwarancją procesowej bezstronności. Prawo do ostatniego słowa udzielone oskarżonym o współpracę wydawałoby się oczywiste. W imieniu nieżyjącego Mieczysława Pszona – który otrzymał komunistyczny wyrok śmierci, a później był jednym z architektów pojednania polsko-niemieckiego i współautorem polsko-niemieckiego traktatu granicznego z 1990 r. – mógłby wystąpić ktoś, kto go znał przez dziesiątki lat, a są tacy ludzie. Zresztą należałoby się to każdemu, niezależnie od zasług.

Graczyk, jednoznacznie zarzucając współpracę czwórce osób należących do czołówki środowiska, przyznając zarazem, że nie wie, jak ją zdefiniować: jest to współpraca „inedite" (szczególnego rodzaju). Chciałoby się na to odpowiedzieć: jeśli nie wiesz, jaki kształt przybrała ta rzekoma współpraca, jeśli dowodzisz jej na podstawie resztek dokumentów, poszlak oraz słabych hipotez, jeśli wiemy już dziś bez wątpliwości, że zapisywano nieraz jako TW osoby bez ich wiedzy, jeśli znane są przypadki postępowań dyscyplinarnych wobec funkcjonariuszy UB za defraudacje finansowe – to zabójcze moralnie wnioski wobec starszych kolegów nieuchronnie obracają się swym moralnym ostrzem przeciwko ich autorowi.

Szkoda. Roman Graczyk ma wiele zalet: jest pracowity, inteligentny, ma dobre pióro, choć jest historykiem amatorem, posiadł pewne kwalifikacje w tym rzemiośle, zna dobrze środowisko „Tygodnika". Ma, zdawałoby się, wszystkie dane, by stać się autorem dobrej książki o „zmaganiach TP z naporem komunistycznej władzy". Szkoda, że w dużej mierze zmarnował swoje aktywa.

 

 

 

Henryk Woźniakowski jest od 1991 r. prezesem Społecznego Instytutu Wydawniczego "Znak", z redakcją miesięcznika "Znak" jest związany od 1976 r.

Przed kilku laty ówczesne szefostwo „Tygodnika Powszechnego" zwróciło się do IPN z wnioskiem o opracowanie pokazujące na podstawie dostępnych źródeł historycznych sytuację środowiska „Tygodnika Powszechnego" i Znaku oraz jego instytucji w PRL. Miało ono przedstawić stosunek ówczesnej władzy, czyli rozmaitych agend partyjno-rządowych do tego środowiska, a także jego odbiór społeczny. Chodziło zatem o szeroko zakrojone studium oparte na dokumentach PZPR, Urzędu ds. Wyznań, UKPPiW (cenzury), rad narodowych, na artykułach w prasie partyjnej a także – last not least – dokumentach służb milicyjnych i tzw. organów bezpieczeństwa.

IPN przyjął takie zamówienie, powstał nawet zespół autorów, lecz z jakichś przyczyn – zapewne z racji zmiany priorytetów badawczych – instytut nie podjął jego realizacji. Powstał natomiast program pod hasłem „Aparat represji wobec środowiska dziennikarskiego 1945 – 1990", którego część stanowi praca Graczyka. Ostatecznie po kilku latach otrzymaliśmy dzieło będące mimo znacznej objętości tylko fragmentem pierwotnego zamierzenia, oparte niemal wyłącznie na jednym rodzaju źródeł, mianowicie na zachowanej fragmentarycznej dokumentacji UB i SB. Dlatego też, gdy autor pisze w konkluzji: „opisałem zmagania TP z naporem komunistycznej władzy" – należy to stwierdzenie opatrzyć zasadniczym zastrzeżeniem. Autor opisał bardzo obszernie i niezmiernie szczegółowo – choć zarazem bardzo wybiórczo – problem budowania sieci agentów lub innego typu „współpracowników" w środowisku TP i na jego obrzeżach, dokonując klasyfikacji (pozyskania nieudane, udane, przypadki szczególne) i budując pewną ilość hipotez na temat rzekomej manipulacji środowiskiem i jego neutralizacji.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy