Jaki będzie film Wajdy i Głowackiego o Wałęsie

Przed laty nauczyliśmy się od klasyków, że kino jest najważniejszą ze sztuk i że, niezależnie od siebie, istnieją prawda czasu i prawda ekranu

Aktualizacja: 19.03.2011 06:45 Publikacja: 19.03.2011 00:01

Lech Wałęsa i Andrzej Wajda podczas I zjazdu “Solidarności”

Lech Wałęsa i Andrzej Wajda podczas I zjazdu “Solidarności”

Foto: Fotorzepa, Anna Beata Bohdziewicz Anna Beata Bohdziewicz

I tak trzymamy, co z całą pewnością potwierdzi, zdaje się, że najbardziej potrzebny psu na budę film o Lechu Wałęsie. Wyreżyserować ma go 85-latek Andrzej Wajda, przy którym 72-letni scenarzysta Janusz Głowacki i niespełna 68-letni bohater projektowanego obrazu mogą startować w kategorii juniorskiej.

Jak pamiętamy, film o przywódcy „Solidarności" zamierzano swego czasu nakręcić w Hollywood, przy czym w rolę Wałęsy wcielić miał się ponoć sam Robert de Niro. Nie udało się – trudno, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Czy to Borys Szyc, czy jakikolwiek inny aktor z plejady rodzimych gwiazdorów ma tę zasadniczą przewagę nad aktorem amerykańskim, że po pierwsze – jest Polakiem, a po drugie – bez porównania mniej kosztuje. Co więcej, w Hollywood nie kręciłby filmu o Wałęsie Wajda, a jak wiadomo, on musiał zrealizować ten obraz. Podobnie musiał wyreżyserować „Katyń" i należy się obawiać, że będzie musiał jeszcze – co zapowiedział półżartem – zmierzyć się na ekranie z Kościołem katolickim stanowiącym obecnie – zdaniem artysty – główne zagrożenie dla ojczyzny naszej zmierzającej prostą drogą do szczęśliwości.

W przypadku szykującej się nowej produkcji spółki Wajda – Głowacki, jak dotąd wywołującej entuzjazm głównie na antenie TVN, istnieje jednak niebezpieczeństwo powstania nieporozumień, które – sądzę – warto uprzedzić. Przede wszystkim wydaje się, że nadużywana jest zapowiedź mającego powstać dzieła jako filmu o Wałęsie. Znając dorobek Andrzeja Wajdy, można być pewnym, że naprawdę chodzić będzie – jak zawsze w jego filmach – o ukazanie kwintesencji polskiego losu. Amerykanie zrobiliby co najwyżej podlakierowaną biografię Pierwszego Elektryka, nagrodzoną potem ze trzema Oscarami, my tymczasem przedstawimy opowieść niby o Wałęsie, a nie o nim przecież, mającą nie tylko drugie, ale i trzecie, i czwarte, i piąte itd. – dno. Na pewno film spodoba się krytykom, za to publiczność, jak to ma w zwyczaju, zrozumie go opacznie, ale co ona tam wie.

?

Już w 1955 r. nasza nierozumująca kategoriami dialektycznymi i nieobeznana z trendami współczesnego kina publika nie dostrzegła w debiutanckim „Pokoleniu" Wajdy zapowiedzi polskiego Października, jedynie wyjątkowo zakłamaną politycznie agitkę. Co godne politowania, nie połapała się też, że samobójczy skok Jasia Krone z ostatniego piętra warszawskiej kamienicy to nic innego jak ukłon w stronę włoskiego neorealizmu będący jednocześnie symbolicznym początkiem „szkoły polskiej".

A czymże był „Kanał" jak nie metaforą losu ludzi znajdujących się w sytuacji ostatecznej, czego nie pojęły – oczywiście – obskuranckie środowiska AK-owskie. Natomiast „Popiół i diament", uważany po dziś dzień nie tylko za najlepszy film Andrzeja Wajdy, ale najlepszy polski film w ogóle, odczytany został jako utwór antykomunistyczny, a to z tej przyczyny, że młody Zbigniew Cybulski jako Maciek Chelmicki bardziej przypadł do gustu widowni niż stary Wacław Zastrzeżyński w roli sekretarza Szczuki. Choć wyższe, jedynie słuszne racje stały za tym ostatnim, czego reżyser filmu wcale nie krył.

Zmagania Andrzeja Wajdy z naszą historią najnowszą zdawały się nie mieć końca. Po „Lotnej" zatrzęśli się z oburzenia kombatanci września „39, nieprzypominający sobie – jako żywo – by z szablami rzucali się na niemieckie czołgi, ale jak poważnie traktować środowiska tak niewrażliwe na najważniejszą ze sztuk? Dopiero Adam Michnik wytłumaczyć musiał po latach, że „słynna, tylekroć piętnowana przez krytyków Wajdy, scena szarży ułańskiej na hitlerowskie czołgi jest przecież znakomitym i przejmującym symbolem tamtego dramatu". W „Popiołach" znów nie chodziło o nic innego jak o danie odporu rodzącemu się „moczaryzmowi" i przeciwstawienie narodowcom, którzy – jak pułkownik Zbigniew Załuski – przypięli Andrzejowi Wajdzie wraz z jego filmem łatkę „szydercy". Po latach mogliśmy się ponadto dowiedzieć, że „Popioły" były katalizatorem spraw polskich, które w inny sposób zaistnieć nie mogły.

?

Pierwszy Reżyser odrywał się czasem od historii, ale nie znaczy to, że gubił z oczu los Polski. Na przykład w „Niewinnych czarodziejach" zarzucił młodemu pokoleniu bezideowość i pogoń za dobrami materialnymi, ale niemal od razu wyszło na jaw, że w istocie po mistrzowsku zapisał na taśmie filmowej egzystencjalną atmosferę swojego czasu. Po prostu.

O czym było „Wszystko na sprzedaż", do końca nikt nie wiedział i nie wie. Tych, co podejrzewali, że to film o aktorze, który zginął, uświadomiono, że nic podobnego, bo Andrzej Wajda nakręcił film o sobie samym, tworząc tym samym pierwszy polski film autotematyczny.

Zdawać by się mogło, że przynajmniej ekranizacje opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza, za które Pierwszy Reżyser zabrał się w latach 70., nie będą niczym innym jak jedynie filmowym, malarskim odbiciem tej wybitnej prozy o miłości i śmierci. Tak było, owszem, w przypadku „Brzeziny" i „Panien z Wilka", ale nakręcony po latach „Tatarak" mógł jedynie utwierdzić widza w przekonaniu, że z Andrzejem Wajdą dzieje się jak z Karolem Marksem. Jeśli już, to lepiej ograniczyć się do lektury młodego, starego sobie darując.

Wśród filmów Wajdy, do których publiczność najpewniej nie dorosła, jedno z pierwszych miejsc zajmuje „Pierścionek z orłem w koronie" zrealizowany już w wolnej Polsce i z tym większym zaciekawieniem oczekiwany przez widzów, zwłaszcza że zapowiadany był jako nawiązanie czy wręcz dopełnienie „Popiołu i diamentu". I rzeczywiście, AK-owca, żołnierza powstania warszawskiego znajdującego ideowych przyjaciół w UB, trudno zapomnieć. Ale to znów – tłumaczono – nieporozumienie, ponieważ Pierwszy Reżyser chciał pokazać, jak zsyłana na Wschód Armia Krajowa pięknie śpiewała na głosy „Bogurodzicę", pieśń rycerstwa polskiego.

Nie wypada też pominąć w tej naprędce sporządzonej retrospektywie Wajdy uważanej przez wielu za arcydzieło „Ziemi obiecanej". Z tym że apologeci filmu skupiają się głównie na grze aktorskiej wykonawców głównych ról, pomijając wzorcowo wręcz przeprowadzoną w „Ziemi..." marksistowską analizę społeczną.

?

Ma Pierwszy Reżyser w swoim bogatym dorobku i filmy znacznie mniej udane od wymienionych, że wspomnę tylko „Pannę Nikt". Do takich – powiedzmy – ułomnych tworów należy też „Polowanie na muchy", efekt współpracy tej samej co obecnie spółki Wajda – Głowacki. W sumie chodziło tam o to, że starsza generacja Polaków całkiem już goni w piętkę, młoda zaś świni się na potęgę, robiąc kariery poprzez układy, głównie finansowe i łóżkowe. Po latach pamiętamy, jak w tym filmie szczerzyła się Małgorzata Braunek, jak tańczył Marek Grechuta i jak płakali Trubadurzy.

Znacznie lepiej udawały się te filmy ze scenariuszami Janusza Głowackiego, których nie reżyserował Andrzej Wajda. Jeden z nich to absolutnie kultowy „Rejs", a drugi chyba nie do końca doceniony – „Trzeba zabić tę miłość". O czym jest „Rejs", nie ma sensu przypominać, bo wszyscy wiedzą, natomiast „Trzeba zabić tę miłość" w reżyserii Janusza Morgensterna to mocno hłaskowska opowieść o tym, jak niesprzyjające warunki społeczne mogą zniszczyć pięknie zapowiadającą się miłość dwojga młodych.

Tak naprawdę, to abstrahując od mniej znaczących dokonań filmowych jak „Choinka strachu" wyreżyserowana przez Tomasza Lengrena (zresztą ze strajkiem w Stoczni Gdańskiej w 1980 roku w tle), Głowacki do wielkiego (?) kina wraca dopiero teraz. Mimo rozlicznych starań nie udało mu się zaistnieć na rynku filmowym w Ameryce, osiągnął tam za to ogromny sukces teatralny. „Jeżeli chodzi o bohaterów i bohaterki moich sztuk, to ocena nie jest jednoznaczna, a zdania są podzielone – pisał z charakterystyczną dla siebie ironią. – Część piszących w Polsce, uważając, że moi bohaterowie są nieciekawi, trywialni i wulgarni, tłumaczy to moim niskim poziomem umysłowym i po prostu brakiem uzdolnień. Inni widzą przyczynę w moim nieprzyjemnym charakterze, czyli defekcie moralnym. Że mianowicie czerpię przyjemność z wyszydzania, opluwania i szkalowania swoich scenicznych postaci oraz ich krajów.

Osobiście skłaniam się ku temu i temu. Jestem płaskim pesymistą, nihilistą i tchórzem. Lubię krzywdzić ludzi na papierze. Nie daję im żadnej szansy i nadziei, chociaż wiem, że to jest podłe. Bo nadzieja dodaje nam otuchy i chęci do życia, nawet kiedy spadamy razem z samolotem".

Gdy po Sierpniu „80 Janusz Głowacki napisał „Moc truchleje", w której to powieści Wałęsa występuje jako Wąsaty, oburzenie było, że tak się wyrażę, zarówno pierwszo- jak i drugoobiegowe (patrz: rozmowa obok). Jeśli ktoś zasłużył na miano szydercy, to Głowacki w „Mocy..." jak najbardziej. A jednak nie minęło znów tak wiele czasu i stało się jasne, że ten szyderca zobaczył w Stoczni Gdańskiej znacznie więcej niż ci, którzy – jak nie przymierzając, Pierwszy Reżyser – padli przed Wałęsą na kolana.

Toteż z ogromnym zdziwieniem przyjąłem wiadomość o wznowieniu współpracy tego pisarsko-filmowego tandemu (kiedyś chcieli też nakręcić wspólny „Mecz" – o piłce nożnej, ale nie pozwoliły na to władze). „Moc truchleje" – z odniesieniami do życia Wałęsy, rzecz jasna nie tymi, o których pisał Paweł Zyzak, Boże uchowaj – byłaby znakomitym scenariuszem do filmu o narodzinach „Solidarności", ale takiego filmu ani Wajda by nie nakręcił, ani – tym bardziej – Wałęsa autoryzował. Podejrzewam więc, że i spod pióra autora „Z głowy" wyjdzie rzecz niebędąca tym, czym jest w istocie. Tak jak „Good night, Dżerzi" okazała się książką wcale nie o Jerzym Kosińskim, co sam autor wielokrotnie zapowiadał, lecz o zupełnie innych ludziach i sprawach, a przede wszystkim może – jak powiada Janusz Głowacki – o nim samym.

Tak że film o Wałęsie będzie nieprawdziwy, to więcej niż pewne. Ale na wszelki wypadek przyzwyczajajmy się do tej myśli, że w ogóle nie będzie filmem o Wałęsie. Nie chce mi się bowiem wierzyć, że i tym razem, jak przy „Katyniu", Pierwszy Reżyser podziękuje scenarzyście i skręci zupełnie innego „Wałęsę". Według nowego scenariusza autorstwa niezawodnego Andrzeja Mularczyka.

I tak trzymamy, co z całą pewnością potwierdzi, zdaje się, że najbardziej potrzebny psu na budę film o Lechu Wałęsie. Wyreżyserować ma go 85-latek Andrzej Wajda, przy którym 72-letni scenarzysta Janusz Głowacki i niespełna 68-letni bohater projektowanego obrazu mogą startować w kategorii juniorskiej.

Jak pamiętamy, film o przywódcy „Solidarności" zamierzano swego czasu nakręcić w Hollywood, przy czym w rolę Wałęsy wcielić miał się ponoć sam Robert de Niro. Nie udało się – trudno, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Czy to Borys Szyc, czy jakikolwiek inny aktor z plejady rodzimych gwiazdorów ma tę zasadniczą przewagę nad aktorem amerykańskim, że po pierwsze – jest Polakiem, a po drugie – bez porównania mniej kosztuje. Co więcej, w Hollywood nie kręciłby filmu o Wałęsie Wajda, a jak wiadomo, on musiał zrealizować ten obraz. Podobnie musiał wyreżyserować „Katyń" i należy się obawiać, że będzie musiał jeszcze – co zapowiedział półżartem – zmierzyć się na ekranie z Kościołem katolickim stanowiącym obecnie – zdaniem artysty – główne zagrożenie dla ojczyzny naszej zmierzającej prostą drogą do szczęśliwości.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy