I tak trzymamy, co z całą pewnością potwierdzi, zdaje się, że najbardziej potrzebny psu na budę film o Lechu Wałęsie. Wyreżyserować ma go 85-latek Andrzej Wajda, przy którym 72-letni scenarzysta Janusz Głowacki i niespełna 68-letni bohater projektowanego obrazu mogą startować w kategorii juniorskiej.
Jak pamiętamy, film o przywódcy „Solidarności" zamierzano swego czasu nakręcić w Hollywood, przy czym w rolę Wałęsy wcielić miał się ponoć sam Robert de Niro. Nie udało się – trudno, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Czy to Borys Szyc, czy jakikolwiek inny aktor z plejady rodzimych gwiazdorów ma tę zasadniczą przewagę nad aktorem amerykańskim, że po pierwsze – jest Polakiem, a po drugie – bez porównania mniej kosztuje. Co więcej, w Hollywood nie kręciłby filmu o Wałęsie Wajda, a jak wiadomo, on musiał zrealizować ten obraz. Podobnie musiał wyreżyserować „Katyń" i należy się obawiać, że będzie musiał jeszcze – co zapowiedział półżartem – zmierzyć się na ekranie z Kościołem katolickim stanowiącym obecnie – zdaniem artysty – główne zagrożenie dla ojczyzny naszej zmierzającej prostą drogą do szczęśliwości.
W przypadku szykującej się nowej produkcji spółki Wajda – Głowacki, jak dotąd wywołującej entuzjazm głównie na antenie TVN, istnieje jednak niebezpieczeństwo powstania nieporozumień, które – sądzę – warto uprzedzić. Przede wszystkim wydaje się, że nadużywana jest zapowiedź mającego powstać dzieła jako filmu o Wałęsie. Znając dorobek Andrzeja Wajdy, można być pewnym, że naprawdę chodzić będzie – jak zawsze w jego filmach – o ukazanie kwintesencji polskiego losu. Amerykanie zrobiliby co najwyżej podlakierowaną biografię Pierwszego Elektryka, nagrodzoną potem ze trzema Oscarami, my tymczasem przedstawimy opowieść niby o Wałęsie, a nie o nim przecież, mającą nie tylko drugie, ale i trzecie, i czwarte, i piąte itd. – dno. Na pewno film spodoba się krytykom, za to publiczność, jak to ma w zwyczaju, zrozumie go opacznie, ale co ona tam wie.
?
Już w 1955 r. nasza nierozumująca kategoriami dialektycznymi i nieobeznana z trendami współczesnego kina publika nie dostrzegła w debiutanckim „Pokoleniu" Wajdy zapowiedzi polskiego Października, jedynie wyjątkowo zakłamaną politycznie agitkę. Co godne politowania, nie połapała się też, że samobójczy skok Jasia Krone z ostatniego piętra warszawskiej kamienicy to nic innego jak ukłon w stronę włoskiego neorealizmu będący jednocześnie symbolicznym początkiem „szkoły polskiej".
A czymże był „Kanał" jak nie metaforą losu ludzi znajdujących się w sytuacji ostatecznej, czego nie pojęły – oczywiście – obskuranckie środowiska AK-owskie. Natomiast „Popiół i diament", uważany po dziś dzień nie tylko za najlepszy film Andrzeja Wajdy, ale najlepszy polski film w ogóle, odczytany został jako utwór antykomunistyczny, a to z tej przyczyny, że młody Zbigniew Cybulski jako Maciek Chelmicki bardziej przypadł do gustu widowni niż stary Wacław Zastrzeżyński w roli sekretarza Szczuki. Choć wyższe, jedynie słuszne racje stały za tym ostatnim, czego reżyser filmu wcale nie krył.